Komfortowy to czas dla artysty, kiedy przestaje cokolwiek musieć. Muzycy Radiohead nie muszą już od ponad dekady. Zespół osiągnął bezpieczną wysokość przelotową gdzieś w okolicach premiery swojego drugiego albumu "The Bends", windując formę alternatywnej piosenki do wartości prawie bezwzględnych, a na kolejnych dwóch płytach – co wciąż imponujące – wzbijając się ponad i tak już mocno wyśrubowany przez siebie artystyczny pułap.
Od "Amnesiac" w górę, przy okazji premiery każdego nowego wydawnictwa Brytyjczyków niczym zużyty i trochę zepsuty bumerang powraca problem stężenia nowatorstwa i rewolucyjności każdej ćwierćnuty wyprodukowanej przez zespół. Świat wstrzymuje oddech, słucha, mierzy, liczy, po czym wypluwa wynik. Zazwyczaj niekorzystny. Bo przecież "Ok Computer" i "Kid A" zobowiązują do śmierci, czyż nie? A skoro od wtedy współczesna muzyka rockowa nie notowała zrywów podobnej miary, Radiohead dzierżą coraz cięższą palmę pierwszeństwa w dziwacznej kategorii zespołu, od którego za każdym razem wypada wymagać nasycenia świata artystycznym wyżem i wspomnianym wcześniej nowatorstwem. Właściwie do bólu i za wszelką cenę. Idiotyczne, bo przecież żaden długoletni proces twórczy jakiejkolwiek rockowej kapeli nigdy nie był i nie będzie rewolucyjny. Pojedynczy, no dobra, czasem podwójny zryw w postaci następujących po sobie dwóch genialnych płyt tak, ale nie rozciągnięta na kilkanaście lat artystyczna egzystencja. W kontekście brutalnego założenia, że "OK. Komputer" i "Kid A" to standard, "The King Of Limbs" wydaje się być żartem, choć wcale żartem nie jest.
Osiem utworów. Z wyjątkiem instrumentalnego "Feral" prawie lub ponad pięciominutowych. Minimalistycznych, niełatwych, nieewidentnych pod żadnym względem. Nie licząc debiutanckiego "Pablo Honey", to najmniej skomplikowany muzycznie, w znakomitej części oparty na syntetycznych brzmieniach album Radiohead. Jakby dogrywka z solowej płyty Thoma Yorke’a "The Eraser". Próżno szukać tu kompozycji pisanych czy interpretowanych 'na śmieć i życie'. Całość daje chwilami asumpt do mocno nieuczesanych podejrzeń, że Radiohead w studiu to aktualnie duet – Yorke wokalista i Jonny Greenwood, który aptekarsko dobrał i poukładał dominujące dziś w muzyce kwintetu sample. Nie nagrali się tu za bardzo ani Ed O’Brien, ani Colin Greenwood i Phil Selway, czyli reprezentaci sekcji rytmicznej, której kolosalny potencjał chciałby chociaż na chwilę wykorzystać każdy zespół świata.
Mniej. Wrażeń też? Nie do końca. Nie sądzę, by "The King Of Limbs" był albumem z góry obliczonym na wywołanie niższych emocji. Nie posądzałbym muzyków o tak dalece wykalkulowaną żonglerkę na odbiorcach. Ten niespełna 40 – minutowy odcinek muzyki wydaje mi się bardziej zaproszeniem do niespiesznego słuchania i rozsupływania zwiniętych w rulon, ukrytych pod delikatnym acz wyraźnym, samplowanym stelażem, pięknych melodii "Bloom", "Lotus Flower" czy "Separator". A że warto oddać im więcej minut niż wskazywałoby na to pierwsze przesłuchanie? Cóż, skoro od 11 lat (i prawdopodobnie na zawsze) z rzeczywistości muzyków Radiohead zniknęło pojęcie '(ewidentny) singiel', zabieg ten jest jak najbardziej uzasadniony.
Promocja czy bardziej antypromocja tej płyty po raz kolejny wyraźnie wskazuje na fakt, że grupa ma gdzieś reguły rządzące współczesnym rynkiem muzycznym. Nie zdarzyło się bowiem jeszcze, by załoga tego kalibru opublikowała swój nowy materiał kilka dni po zaskakującym wszystkich ogłoszeniu, że go opublikuje. Ba, okazało się nawet, że termin premiery przyspieszono o dobę. Na przykładzie "The King Of Limbs" o kant tyłka można rozbić sobie teorie marketingowe, strategie i skrupulatne cyzelowanie terminów w oczekiwaniu na Wielki Artystyczny Wybuch. Bo ci, którzy mają do tej muzyki dotrzeć, zrobią to bez względu na cokolwiek. No a poza tym, jak już ustaliliśmy, ten zespół przestał musieć. Mocna, stylowa zagrywka. A showbiz niech się teraz martwi, bo przeciwnik wrzucił mu za kołnierz gorący kartofel. I wygrał. Parzy, co nie?
Piotr Stelmach