W swoim wczesnym wcieleniu The Beach Boys byli piewcami optymistycznego, amerykańskiego podejścia do życia. Mniej więcej do 1965 roku głównym motywem ich piosenek były wakacyjne przyjemności, takie jak podróż samochodem czy surfing. Właśnie z tą drugą aktywnością zespół kojarzony był najmocniej. Muzycy często fotografowali się na plaży z deskami surfingowymi. Tak naprawdę spośród członków grupy tylko Dennis Wilson… potrafił surfować.
Wilson był drugim najstarszym z trójki rodzeństwa wchodzącego w skład The Beach Boys. Jako perkusista pełnił w nim mało prominentną rolę. W latach 60. nie śpiewał w czasie występów na żywo (wokale dogrywał jedynie w studiu). W 1968 znalazł się jednak w centrum wielkiego skandalu obyczajowego. To wtedy w dość przypadkowych okolicznościach zaczął znajomość z Charlesem Mansonem. Dzięki Wilsonowi niesławna Manson Family weszła w świat hollywoodzkich celebrities. Dennis Wilson był zachwycony talentem kompozytorskim guru sekty. Razem z The Beach Boys zaśpiewał jego piosenkę "Never Learn To Love", która znalazła się na stronie B jednego z singli. Nikt jednak nie mógł się spodziewać, że historia Mansona będzie jednym z najmroczniejszych epizodów amerykańskiej popkultury lat 60. Flirt Rodziny Mansona ze światem Hollywood skończył się zbiorowym morderstwem, m.in. żony Romana Polańskiego, Sharon Tate.
Lata 70. były dla The Beach Boys, najważniejszej amerykańskiej grupy popowej poprzedniej dekady bardzo trudne. Jeden z zespołów-ikon cudownych lat 60. przechodził kryzys. Ich wizerunek – zawsze uśmiechniętych, nienagannie ubranych, opiewających konsumpcyjny styl życia młodych mężczyzn - rozpadał się w oczach. Dla generacji doświadczonej przez Wietnam, rewolucję seksualną i słuchającej coraz bardziej radykalnych odmian rocka stali się nudnym zespołem establishmentu. Oni sami nie imponowali już taką energią, co w połowie lat 60. Mimo że nadal wydawali doskonałe albumy – m.in. "Sunflower" (1970) nie nagrali też albumu – dzieła kompletnego porównywalnego do "Pet Sounds" (1966).
Równolegle do utraty fanów i kruszenia image’u postępowała wewnętrzna dezintegracja zespołu. Lider i najwybitniejszy kompozytor grupy, Brian Wilson, osuwał się w uzależnienia i chorobę psychiczną. W zespole narastały konflikty. Na tym nieciekawym tle wyróżniał się niepozorny do tej pory perkusista Beach Boys. Jego pierwszy i jedyny oficjalnie wydany album z 1977 roku "Pacific Ocean Blue" do dnia dzisiejszego brzmi genialnie. Przez długi czas krążek był niewznawiany i na wtórnym rynku płytowym osiągał ceny rzędu kilkuset dolarów. Reedycja płyty ukazała się dopiero w 2008 roku. Oprócz poruszających piosenek materiał na "Pacific Ocean Blue" wyróżniał głęboki, ziarnisty głos Wilsona, poszarpany przez lata stosowania używek - zupełnie różny od gładkich wokali znanych z Beach Boys.
Solowa płyta Wilsona sprzedała się w takim samym nakładzie jak wydany w tym samym roku album Beach Boys "Love Me". Komercyjny sukces nie spowodował jednak, że Wilson zmienił swoje destrukcyjne przyzwyczajenia. Mówił o sobie: - Lubię szybki styl życia. Wiem, że nie będzie on trwał wiecznie. Ale dzięki temu będę miał co wspominać.
Wilson był 4-krotnie żonaty oraz wszedł w dwuletni związek z Christie McVie, kompozytorką i klawiszowcem Fleetwood Mac. Artystka zerwała z nim, nie mogąc wytrzymać nałogowego picia swojego partnera. I to właśnie przez alkohol najbardziej zapamiętały surfer w składzie Beach Boys rozstał się z życiem. 28 grudnia 1983 roku w czasie rejsu po Oceanie Spokojnym upił się i wyrzucił za burtę rzeczy należące do swojego przyjaciela. Następnie wskakiwał do morza próbując je wyłowić. Za trzecim razem zatonął. Za zgodą prezydenta Reagana Wilson dostał pochówek, zarezerwowany dla amerykańskich marynarzy – jego ciało zostało wrzucone do Pacyfiku. Na pogrzebie została odegrana piosenka "Farewell My Friend" pochodząca z "Pacific Ocean Blue".
Dlaczego po 27 latach warto pamiętać o postaci Dennisa Wilsona? Bo mimo smutnego końca – mit braci Wilsonów, związany z utopią, jaką obiecywała muzyka Beach Boys i późniejszymi mrocznymi epizodami ich życiorysów oraz osobistymi tragediami, jest nadal żywy. Wystarczy posłuchać zespołów z młodej amerykańskiej sceny niezależnej (przedstawicieli nurtów takich jak chillwave czy hypnagogic pop), by przekonać się, że wielu artystów idzie drogą, której patronem duchowym jest właśnie grupa z Kalifornii. Mieszanka utopii, marzeń, niepohamowanego hedonizmu nadal prowadzą do tworzenia intrygujących dźwięków.
Piotr Kowalczyk