Yeah Yeah Yeahs mieli szczęście zaistnieć w odpowiednim miejscu i czasie. Tak jak na początku lat 90. z Seattle wyszła grunge’owa kontrofensywa, która skierowała światła show-biznesu na tłustowłosych szarpidrutów we flaneli, tak na początku XXI wieku pozbawiony swych dwóch wież Nowy Jork stał się centrum nowej rockowej rewolucji. Ekipa z YYY wyglądała i hałasowała na tyle dobrze, by zostać jedną z jej twarzy.
Sceniczna charyzma mającej polskie korzenie wokalistki Karen Orzołek, śpiewającej z ekspresją nowej Courtney Love, wystarczyła, by przyćmić kompozycyjne mielizny debiutu i zapewnić zespołowi rozgłos nie do końca adekwatny do jego muzycznych osiągnięć. Wydana przed trzema laty płyta "Show Your Bones" poza przebłyskami talentu potwierdziła raczej przeciętność igrekowych pomysłów na gitarowy jazzgot niż wielkość zespołu. Szczęśliwie na nowym krążku grupa postanowiła zwrócić swój rockowy stateczek ku nowym wodom. "It’s Blitz" to krok w kierunku popu i ładnych melodii. Złośliwie można by stwierdzić, iż YYY próbują się podpiąć pod revival na syntezatorowe brzmienia lat 80. i ponownie wbić się na setlisty DJ-ów z dyskotek dla indie dzieciaków. Co z tego, skoro koniunkturalizm ten został poparty kilkoma naprawdę trafionymi piosenkami. Singlowe "Zero" i pełne seksu disco "Dragon Queen" z gościnnym udziałem Tunde Adebimpe, wokalisty TV On The Radio śmiało mogą konkurować z parkietowymi przebojami młodych wilków z MGMT czy New Young Pony Club. Karen podsyca taneczną atmosferę w motorycznym "Heads Will Roll", nawołując do zatańczenia się na śmierć z kolei w hałaśliwym najbliższym brzmieniu debiutu "Shame And Fortune", rzucając buńczucznie hasło, iż całe bogactwo/przypadek czeka na parkiecie.
Nierezygnująca z nabijanej ćwiekami skóry Orzołek potrafi być też subtelna jak nigdy wcześniej. W balladowych "Soft Shock", "Runaway" i "Hysteric" objawia swoją kruchość, budując zmysłowy tryptyk, którego przesłanie można by streścić w zdaniu: "Don’t leave me". Nie ulega wątpliwości, iż ten dość konwencjonalny piosenkowy album to - jak dotąd - najlepszy i najrówniejszy materiał, jaki wyszedł spod ręki gitarzysty Nicka Zinnera i Karen O. Paradoksalnie kredyt przyznany im przez muzyczne media w postaci tytułu jednego z najważniejszych gitarowych bandów mijającej dekady w końcu spłacają płytą małogitarową.
Bartosz Chmielewski