Nie tak dawno Marcin Wawrzynowicz wydał głęboką, poruszającą i niezwykle dojrzałą płytę „Missa Pacis”, na której zaprezentował się jako wokalista, który nie zamierza realizować się jedynie w jazzowych standardach, ale ma zamiar przełamywać granice między gatunkami i stylami. Dobry pomysł na „hymn, modlitwę o pokój”, ale jak na moje gusta zbytnio profanum niż zapowiadane sacrum. Bardziej udanym projektem okazał się „Zajesienniony” basisty Jacka Niedzieli, który powierzył Wawrzynowiczowi pierwszoplanową rolę. Klimat jesienny, melancholijny, pobudzający do zamyślenia, ale nawiązujący też do wielkiego rosyjskiego poety Sergiusza Jesienina. Intrygujące teksty i muzyka, która nie stanowi jedynie dodatku do wokalu, co, niestety, jest czymś całkiem częstym w tego typu propozycjach.
Obecnie młody śpiewak przedstawia jeszcze bardziej zróżnicowany album, którego kręgosłup sanowią smoothjazzowe melodie mocno poprzeplatane z bossa-novę i melancholijną balladą. Wawrzynowicz nie byłby jednak sobą, gdyby na „Camamey” nie pokazał się z mocniejszej strony, dlatego od czasu do czasu daje swoim kolegom z zespołu trochę pohasać. A że ponownie udało mu się zebrać doborową ekipę, więc i te eskapady potrafią wyrwać z biernego słuchania. Henryk Miśkiewicz, Robert Majewski, Piotr Baron, Grzegorz Nagórski i Wojciech Niedziela – takiemu składowi nie przeszkadzałby nawet słaby wokal, a że Wawrzynowicz ma potencjał, więc i całokształt brzmi całkiem nieźle.
Marcin Wawrzynowicz
Podobnie dużym talentem dysponuje Krzysztof Napiórkowski. Choć jego nazwisko na razie bardziej kojarzy się jazzowym fanom z gitarzystą Markiem Napiórkowskim, to może już niedługo i o Krzysztofie, utalentowanym wokaliście będzie trochę głośniej. Zaglądając w jego dyskografię na pewno największe wrażenie do tej pory zrobił krążek poświęcony Herbertowi. Na „Drugim oddechu” słyszymy, że Napiórkowski raczej nie ma za bardzo ochoty iść drogą, którą obrał, moim zdaniem, najlepszy obecnie wokalista jazzowy, Kurt Elling. Pociąga go bowiem bardziej delikatna, zwiewna muzyka, utrzymująca się gdzieś w okolicach jazzu, a nie w jego głównym strumieniu. Sporo tu gitary, pojawiają się nawet skrzypce, ale przez większość czasu mamy do czynienia z balladą przesyconą melancholią, co pasuje do głosu Napiórkowskiego i ciekawych tekstów jego piosenek. Najnowsze krążki Wawrzynowicza, jak i Napiórkowskiego, to jednak propozycje dla fanów smoothu i ambitnego popu, a nie miłośników mainstreamu.
Zupełnie w innym miejscu, niż wyżej wymienieni panowie, znajduje się Grzegorz Karnas i nie będę udawał, że właśnie ten kierunek najbardziej mi odpowiada. Co wyróżnia autora albumu „Karnas” od krajowej konkurencji? Bezkompromisowość. Ależ to przecież mocno wyświechtane określenie. Oryginalność. Uff, jeszcze częściej używane. Brak chęci przypodobania się publiczności. No, nareszcie mniej stosowany epitet, w końcu każdy artysta chce, żeby jego twórczość była podziwiana przez jak największe grono słuchaczy. W przeciwieństwie do nich, Karnas raczej na pierwszym miejscu kładzie nacisk na odciśnięcie swojego piętna. Stąd współpraca ze świetnymi muzykami, jak choćby z pianistą Michałem Tokajem, czy wiolonczelistą Adamem Olesiem. Ale w przeciwieństwie do wielu wokalistów, którzy także otaczają się pokaźnym wianuszkiem wspaniałych improwizatorów, Karnas nie nagina ich do swojego wokalu, nie tępi im pazurków. Jego nie da się w żaden sposób zaliczyć do działki z popem, smoothem – to nie jest muzyka tła, to jest twórczość wymagająca 100 proc. koncentracji.
Bardzie estradowym typem, nawiązującym bezpośrednio do Sinatry jest Janusz Szrom, którego możemy usłyszeć na krążku-hołdzie oddanym przez jazzowych wokalistów wielkiemu bardowi Jackowi Kaczmarskiemu. Na „Kaczmarski & Jazz” jest on rodzynkiem wśród jazzujących pań: Marii Sadowskiej i Anny Serafińskiej. Obok kilku utworów, w których sprawdza się jako dojrzały, prawdziwie męski głos, radzący sobie z tak ciężkimi tekstami, jak choćby „Obława” czy „Mury”, udanie prezentuje się także we wspólnych z obiema paniami interpretacjach. Szrom to człowiek estrady i orkiestry.
Stanisław Soyka
Na sam koniec zostawiłem sobie swojego ulubieńca z lat młodzieńczych Stanisława Soykę, którego sława, jak i twórczość daleko wybiegają poza jazzowe rewiry i lokują go także w rejonach poezji śpiewanej i bardziej ambitnego popu. Na swojej najnowszej płycie oddaje się kontemplacji twórczości Czesława Niemena, co jest całkiem częste wśród jazzmanów. Wśród dziesięciu utworów nie mogło oczywiście zabraknąć takich klasyków, jak: „Dziwny jest ten świat” czy „Sen o Warszawie”. Niestety, Soyka mnie nie przekonuje, jest nazbyt rzewny, melancholijny, delikatny, w jego interpretacjach brakuje mi trochę więcej życia. A przecież stać go na dużo, bardzo dużo.
Mieczysław Burski