Zespół, który dotychczas kojarzył się z wpadającymi w ucho, chodzącymi za słuchaczem riffami tym razem rozgrzewa do czerwoności syntezatory. Klawisze zawsze były obecne w utworach Wyspiarzy (wystarczy wspomnieć o "Auf Achse" czy "Outsiders"), jednak dopiero na trzecim longplayu zostały one tak mocno wyeksponowane. Dominująca rola Polivoksów nie oznacza bynajmniej, że gitary pokryły się kurzem, są obecne, ale bardziej jako dopełnienie kompozycji niż ich motywy przewodnie.
Alex Kapranos, lider Franz Ferdinandów, w wypowiedzi dla "Rolling Stone’a" ujawnił metodę selekcji piosenek na płytę: jeśli dana kompozycja nie pasowałaby dobrze do kompilacji największych przebojów, nie powinna znaleźć się na LP. Osobiście stawiam na dwa utwory, które mogłyby znaleźć się na The Best Of zespołu. Pierwszy z nich, singlowy "Ulysses", zaczyna się niepozornie - cichutko przygrywający band, niemal wyszeptany wokal. W okolicach refrenu temperatura utworu zaczyna gwałtownie rosnąć, by w samym refrenie rozsadzić słupek z rtęcią rewelacyjnie punktującymi dźwiękami. Panowie wykonują w tym kawałku zaskakujący zabieg – po części, którą można by nazwać mostkiem, gdyby tylko pojawił się po niej refren, ten wcale nie następuje, wchodzi natomiast finał. Tym samym zespół puszcza oko do każdego, komu wydaje się, że wie, czego się spodziewać. Można to również odnieść do mojego kolejnego faworyta (wcale nie drugiego w kolejności!), czyli "Lucid Dreams". Najdłuższy autorski numer w ich dorobku (prawie osiem minut) ma swojego starszego brata i o ile tamten był szusującym po autostradzie Ferrari, o tyle ten jest masywnym Hummerem sunącym po błotnistych wertepach. Początek "Lucid Dreams" odwołuje się jeszcze do poprzedniej wersji, ale już na wysokości połowy pierwszej minuty wokal zaczyna się rozpływać, Franzi wytaczają ciężkie muzyczne działa, a przy końcu piątej z głośników wylewają się tłuste wiązki syntezatorów zaprowadzające słuchacza wprost na parkiet imprezy z muzyką elektroniczną. Nie wiem jak Wy, ale ja widzę "Lucid Dreams" jako ten przedostatni numer na koncertach przed "This Fire".
Choć Franz Ferdinand jest bandem "od chwytliwych piosenek", wcale nie oznacza to ograniczania się do budowy numerów na zasadzie zwrotka-refren. Szczególnie ich poprzednia płyta charakteryzowała się kompozycyjnymi poszukiwaniami, również na tegorocznym krążku znalazły one swe odzwierciedlenie. Folkowy, snujący się, główny riff w "Send Him Away" przechodzi w 1:38 w szybkie gitarowe cięcia podbudowane następnie syntezatorem, a od 2:21 zaczyna się robić szczególnie ciekawie, gdy oto muzycy przechodzą w instrumentalny, niemal improwizowany dialog ("niemal", bo przecież FF równa się "pp", czyli "precyzyjna produkcja"). W "What She Came For" groove wyjęty żywcem z Red Hot Chili Peppers ustępuje w refrenie miejsca lekko spanikowanym zaśpiewom, sama zaś końcówka to wściekła, gitarowo-basowo-perkusyjna młócka. Tak szybko jeszcze nie grali! "Live Alone" ze swoją melodią jest kawałkiem bardzo w ich stylu, instrumentalnie natomiast to disco inspirowane złotą erą tej muzyki (a już szczególnie finał), "Bite Hard" z dziarskim pochodem klawiszy faktycznie mocno kąsa, a psychodeliczne "Dream Again" przenosi nas na Truskawkowe Pola. Jeśli już mowa o beatlesowskich skojarzeniach, to następująca po nim, zamykająca album, krucha, akustyczna ballada "Katherine Kiss Me" jest bardzo wyraźnym ukłonem w stronę Fab Four.
"Tonight: Franz Ferdinand" jest w porządku płytą… i to tak naprawdę mój główny zarzut wobec niej. Dlaczego? Ten zespół ma teraz w swoim dorobku trzy longplaye, z których drugi był dobry, miejscami bardzo dobry, a pierwszy miażdżył. Debiut ma taką moc rażenia, że ciężko byłoby mi na chłodno przedstawić za pomocą kilku tysięcy znaków w pliku .doc moje odczucia odnośnie niego, nawet po tylu latach od poznania tej płyty. Podobne wrażenia dostarczają mi niektóre momenty na "You Could Have It So Much Better", jak również piosenki, które nie znalazły się na ich długogrających krążkach. Być może to "w porządku" będzie znaczyć bardzo dużo w kontekście całego 2009 r. w muzyce, ale na tle ich dyskografii znaczy "OK", "może być", "w porządku" właśnie.
Łukasz Kuśmierz