Skoro dziewczęta z Andy rozpoczynają swoją płytę cytatem z Pawła Dunin-Wąsowicza, z piosenki o fajkach i alkoholu, to jak ulał na rozpoczęcie pisania o ich płycie pasuje inna fraza autorstwa wydawcy Lampy, gdzie z właściwym sobie optymizmem śpiewa on, że "wszystko zaczyna się całkiem nieźle, ale skończy się źle".
Właśnie tak jest z płytą Andy "11 piosenek", która zaczyna się naprawdę świetnie. Otwierających płytę "Fajek i alkoholu" warto posłuchać w oryginale, w wykonaniu efemerycznego Paul Pavique Movement i porównać z wersją Andy. Do tej straceńczej w warstwie tekstowej piosenki dodano dużo dziewczęcego cukru i melodii. W rezultacie powstała bardzo miła i reprezentatywna dla całego albumu kompozycja.
Dalej jest jeszcze fajniej, ale nie na długo. Zarówno drugie na płycie i w ogóle najlepsze "Szczęśliwego nowego roku", jak i znane od dawna "Nic z tego nie będzie" to melodyjne, ładnie zaaranżowane piosenki z chórkami, zwrotkami i refrenem. Niczym Was pewnie nie zaskoczą, ale nie o to chyba dziewczętom z Andy chodzi. Zespół podjął odważną próbę wejścia ze swoją muzyką w przestrzeń popu i popularnych stacji radiowych. W rezultacie, obok trzech-czterech potencjalnych hitów, resztę płyty wypełnia muzyka lekka, łatwa i przyjemna, z równą łatwością wpadająca jednym uchem, co wypadająca drugim.
I trudno jest o tym albumie pisać bez ambiwalencji, bo - z jednej strony - zawsze to cieszy, kiedy ktoś podejmuje się próby wejścia w polski eter z brytyjską muzyką gitarową. Z drugiej jednak strony obawiam się, że - najzwyczajniej w świecie - "nic z tego nie będzie". Bo - poza "Szczęśliwego nowego roku", wspomnianego "Nic z tego nie będzie" i otwierających album "Fajek i alkoholu" trudno na tej płycie znaleźć coś, co powalałoby na kolana.
Jest to - jak sama nazwa wskazuje, po prostu "11 piosenek", wśród których znajdziecie i te lepsze, i gorsze. Zdecydowanie marniej zespół wypada w tych balladowych (kompletne nieporozumienie to pościelówka "Złote rybki", a tylko nieco lepsza jest "Mocno trzymam cię za rękę"), zaś lepiej tam, gdzie można pokazać pazur. Ale nawet w bardziej ostrych, rock'n'rollowych numerach, jak "Mnie już nigdy", czy "Funeral blues", brakuje jakiejś drapieżności, sprzężeń, jakiegoś odpłynięcia w shoegaze. A przecież to wszystko słychać na koncertach Andy! Piosenki są jakby na siłę ugrzecznione (może to wina producenta?), zbyt sterylne brzmieniowo jak na zespół rock'n'rollowy.
Anna Dziewit śpiewa z "taką jakby nieśmiałością" piosenki o trzymaniu za rękę, herbacie w kubku i filmach, których już nigdy nie zobaczymy. Zaś w "Mnie już nigdy", gdzie podmiot liryczny próbuje przekonać chłopca "tak cudnego, że aż nudnego", że nigdy owego podmiotu nie będzie miał, aż prosi się o większą złość i zdrową agresję w graniu i śpiewaniu o kobiecej dumie i niezależności.
Mimo tego wszystkiego jest to płyta miła i fajna w odbiorze. Warto ją mieć choćby dla właśnie najbardziej autentycznego, najbardziej ostrego i najlepszego na płycie utworu pod tytułem "Szczęśliwego nowego roku". Jest w niej wszystko, czego pewnie się spodziewacie po Andy: kobiecość - i ta słodka i ta silna, rock'n'rollowy czad, fenomenalna melodia, świetny riff, inteligentny tekst o rozstaniu i początkach czegoś nowego (z frazami naprawdę błyskotliwymi, na przykład: "byłe dziewczyny, królewny bez księcia, dobrze stracony czas tylko jakby bez serca. Boże jak dobrze chcieć czegoś więcej, choćby na końcu była już tylko piosenka.")
Szczęśliwego nowego roku, Andy!
Radek Oryszczyszyn