Jedyne, co się tegorocznej jesieni udało, to trzy płyty, na których charyzmatyczne dziewczyny - choć występują zespołowo - swoimi charakterami, śpiewem i tekstami dają tyle energii, że nadzieja na przetrwanie do wiosny nie musi okazać się płonna. To Ania Brachaczek z BIFF-a, Kasia Nosowska na nowej płycie Hey, a trzecią w tym dającym nadzieję gronie jest Natalia Fiedorczuk, która z Piotrem Maciejewskim wydała właśnie płytę "Go, dare".
"Nathalie and the Loners" to solowy projekt Natalii Fiedorczuk. Natalia jest znana z indie-popowego zespołu Orchid i - gdyby nasz rynek muzyczny był normalny - byłaby już dawno gwiazdą, a stacje radiowe nadawałyby piosenki Orchidu co minutę. Drugą osobą na płycie "Go, dare!" jest Piotr Maciejewski z Much - zespołu, który odniósł co prawda sukces komercyjny, ale - podobnie jak Orchid - przez cały czas nie na miarę swojego potencjału.
Płyta "Go, dare" na pewno nie będzie sukcesem komercyjnym i jest w przypadku obojga artystów krokiem w niszowość. Nie znaczy to, że nie ma tu pięknych melodii. Nie znaczy to też, że te melodie nie potrafią tego, co nasi sąsiedzi niezbyt delikatnie nazywają Ohrwurm. "Robaków dousznych" - tematów i fraz, które zapadają do głowy i nie chcą z niej uciec przez długie godziny jest na tej płycie sporo.
Na przykład najładniejsza moim zdaniem na płycie "Sunday" z oszczędnym instrumentarium i prostą linią melodyczną, z rodzaju tych, co do których, mimo że słyszy się je po raz pierwszy, ma się wrażenie, że ktoś już musiał na coś takiego wpaść. Podobnie przebojowa jest "Pretty Sad" i, podobnie, słyszymy w niej ślicznie skonstruowane, osobiste frazy , jak ta:
"I don't look damaged, when I am sad
But who knows how sadness looks alike
Maybe it's just more noble pale
In it's silence is waiting for a day to pass"
Zdaje się, że wszystkie piosenki na płycie Nathalie and the Loners są w pierwszej osobie i wydaje mi się, że ten najważniejszy samotnik to sama Natalia. Nie tylko napisała wszystkie teksty i skomponowała wszystkie utwory, ale i zaprojektowała okładkę, na której widzimy brunetkę z uszminkowanymi, smutnymi ustami, przymkniętymi oczami i rewolwerem w dłoni, w leniwej, melancholijnej pozie, przypominającą mi trochę dziewczynę z westernu. Tak na okładce, jak i na płycie, jest więc i ten smutek i melancholia, dla których kontrapunktem jest wewnętrzny power kryjący się w głosie Natalii, jak ten leżący bezwładnie w dłoni dziewczyny z okładki rewolwer. Płyta jest bardziej wyszeptana niż wykrzyczana, ale ten krzyk jest gdzieś w zanadrzu, ten rewolwer może wystrzelić.
Artystce można zarzucić jedynie to, że nie śpiewa swoich pięknych piosenek po polsku. Kto śledzi uważnie losy zespołu Orchid wie, że Natalia potrafi pisać i śpiewać świetne teksty w ojczystym języku. Tak czy inaczej, jest to płyta świetna i - co wiem z własnego doświadczenia - można jej słuchać na okrągło. "Go, dare" to jedna z niewielu fajnych rzeczy tej smutnej jesieni nie tylko dlatego, że są to po prostu dobre piosenki, ale również z powodu, iż objawiła się na naszej z reguły nudnej i przewidywalnej scenie muzycznej Natalia Fiedorczuk. Na razie ta dziewczyna z okładki "Go, dare" tylko trzyma w dłoni rewolwer, a Natalia na razie tylko gra na pianinie i nagrywa melancholijne, skromne piosenki. Na razie, bo mam nieprzeparte wrażenie, że to dopiero początek.
Radek Oryszczyszyn