Przegląd ostatnio wydanych polskich płyt jazzowych zacznijmy od dwóch ciekawych albumów, które ukazały się w Multikulti. Co ciekawe, oba zespoły to klasyczne tria, które nie wychodzą zbytnio poza jazz głównego nurtu. Robert Nowicki na „Pathfinder” gra zarówno na tenorze, jak i na alcie pociągłe, długie, głębokie, bardzo często aż nazbyt romantyczne frazy. Jakoś specjalnie mu się nie spieszy, nawet gdy wszystko wskazuje na to, że koledzy, jak to ma miejsce choćby w „Gardens of The Vistula” mają ochotę na dolanie trochę oliwy do ognia. Ten typ chyba już tak ma, że z trzech greckich filozofii życiowych wybiera stoicyzm. Jego koledzy, basista Andrzej Święs i perkusista Sebastian Frankiewicz starają się dopasować do tego sposobu patrzenia na świat, przez co zespół wydaje się zgranym kolektywem. Na szczególne wyróżnienie zasługują solowe wypady Święsa, który choćby w „Diving Dog Dance” pokazuje jak powinien grać nowoczesny, nieograniczony sztywnymi ramami bas. To dzięki niemu gra zespołu rozbrzmiewa na wielu równoległych płaszczyznach, a muzyka porusza i działa na wyobraźnię.
"Pathfinder"
Podobnie ciekawym krążkiem, choć w mniejszym stopniu niż „Pathfinder” skierowanym do awangardowego odbiorcy, jest „Rambling”. W przeciwieństwie do poprzedniego tria, gdzie każdy z muzyków wsparł kompozycyjnie zespół, trio złożone z saksofonisty tenorowego Jarosława Bothura, perkusisty Arka Skolika i basisty Adama Kowalewskiego prezentuje swoje pomysły na znane jazzowe standardy. Na tej króciutkiej 35 minutowej płycie (wstyd panowie) znalazła się mocno klaustrofobiczna, powyginana interpretacja „Round trip” Ornette Colemana, taneczna „Tico Tico” Zegiuinha de Abreu i równie ognista „Divers” Charliego Parkera. Wszystko kończy zagadkowa, tajemnicza „Light Blue” Theloniousa Monka. Muzycy oddają w ten sposób hołd wielkim saksofonowym triom z przeszłości, którym liderowali tacy giganci jak choćby: Sonny Rollins, Joe Henderson, czy Ornette Coleman.
O wiele bardziej stonowaną muzykę proponują nam basista Piotr Lemańczyk, perkusista Tadeusz Łosowski i chyba najbardziej rozchwytywany wibrafonista w kraju Dominik Bukowski. I to właśnie on w największym stopniu wpływa na kierunek, w którym podąża zespół na „Orange trane” (wyd. Soliton). Jest to krążek bez większych przyspieszeń, bez wzlotów i rywalizacji na ekspresję i pomysłowość. Trio gra z opanowanie, muzycy ciekawie wprowadzają nowe motywy, chociaż są one na tyle przewidywalne, że odczuwamy przy którymś przesłuchaniu jednostajność, co powoduje znużenie. Proponowałbym zespołowi poszerzenie składu o jednego kolegę, najlepiej ostrego saksofonistę, tak żeby delikatne dźwięki wibrafonu znajdywały swoją przeciwwagę. Na „Orange trane” jej brakuje.
New Bone - "Destined"
Trzecie płyta jednego z moich ulubionych mainstreamowych zespołów nie przynosi niczego nowego, odkrywczego i szalonego. To bardzo dobrze! Tak trzymać chłopaki. New Bone to grupa młodych wyjątkowo zdolnych muzyków, którzy nie ulegają postępowym trendom i spokojnie, cegiełka po cegiełce dokładają się do tego, co nazywamy jazzową tradycją. Ich poprzednie płyty przekonały wytrawnych melomanów, że ci młodzi nie muszą latać z laptopami flirtować z dance i hip hopem, tylko wciąż czerpać z milesowsko-coltranowskich źródeł. I taki jest właśnie zespół znakomitego trębacza i kompozytora Tomasza Kudyka na „Destined” (wyd. CD Records). To właśnie on i znakomity pianista Paweł Kaczmarczyk nadają ton grupie, która z roku na rok prezentuje się coraz bardziej dojrzale, nie tracąc przy tym młodzieńczej sprężystości. Dodatkową, niebagatelną wartością jest udział w nagraniach Jana Pilcha (instrumenty perkusyjne) i Tomasza Grzegorskiego (saksofon tenorowy). Ich gra powoduje, że tworzona przez New Bone muzyka jest jeszcze bogatsza i bardziej urozmaicona niż na poprzednich wydawnictwach.
Zbigniewa Seiferta i Michała Urbaniaka – dwóch wybitnych skrzypków jazzowych znają wszyscy fani muzyki improwizowanej. Choć skrzypce w jazzie pojawiają się niezwykle rzadko, to nie znaczy, że nie mamy na tym polu żadnych zasług. Ostatnio wielką karierę robi Adam Bałdych, a na trochę mniejszą skalę Mateusz Smoczyński, który wraz ze swoim zespołem Atom String Quartet reklamuje się, jako jedyny jazzowy kwartet w Polsce. Ich „Places” (wyd. EMI Music Poland) to mieszanka fascynacji muzyką etno z różnych rejonów świata. Odnajdziemy tam zarówno melodie hiszpańskie, latino czy folklor irlandzki, ale także nasze rodzime korzenie. Oprócz „Spain” Chicka Corei wszystkie utwory zespołu zostały napisane przez jego członków. Jestem przekonany, że utrzymując taki poziom, stale poszerzając swoje inspiracje o kolejne wpływy, Atomy będą się niedługo chwalić nie tylko z tego, że są jedynym jazzowym kwartetem, ale też jednym z najlepszych imprezujących składów w kraju.
Sentymentalizm, elegancja, wspomnienie złotych lat jazzu, piękno i miłość. Krążek Przemka Dyakowskiego „Take it easy III” (wyd. Soliton) oprócz dostojnego, klasycznego tonu saksofonisty w największym stopniu ozdabia zaskakująco dobry wokal, do tej pory bardziej rozpoznawalnej ze swoich bluesowych konotacji (w szczególności śpiewania w zespole Moongang) - Joanny Knitter-Posiewnik. Jej piękny, głęboki, przypominający wielkie damy z przed lat wokal świetnie współgra z ciekawym zespołem, który udało się Dyakowskiemu zebrać na tej płycie. Na szczególne wyróżnienie zasługuje wibrafonista Dominik Bukowski i kontrabasista Janusz Macek Mackiewicz. Na dodatek, oprócz gustownie zaprojektowanego graficznie wydawnictwa, mamy też możliwość posłuchania dystyngowanej ekspresyjności lidera na tle kwartetu smyczkowego Cappellia Gedanensis, grajacego wielki hit "I Kiss Your Hand, Madame".
Jan Ptaszyn Wróblewski
Przemka Dyakowskiego spotykamy też na krążku, który przywołuje „starych wspomnień czar”. Tak na pewno powiedzieliby ci, których młodość przypadła na lata świetności zespołu Rama 111. Ja słuchając „Swingujące miasto” (wyd. Soliton) odnajduję kawałek tradycji krajowego jazzu, doskonale swingujących obieżyświatów. Dlatego też muzyka Jana Rejnowicza (fortepian), Przemka Dyakowskiego (saksofony), Andrzeja Śliwy (perkusja) i kolegów to jazz taneczny, wesoły, optymistyczny. Jasne, ktoś powie, że tak już w zasadzie się nie gra, że to przeszłość, zbyt proste, pozbawione improwizacji, odczytywania stanów ducha. Ja nawet jestem gotowy zgodzić się z tymi stwierdzeniami, ale zapewniam, że takie kawałki jak coltranowski „Impressions”, „Zegarmistrz światła” Tadeusza Woźniaka, czy nawet „Bogurodzica” – pozwolą pod innym kontem spojrzeć na tych „dinozaurów”.
Zawsze z przyjemnością wracam do muzyki Ptaszyna. Jest on w końcu człowiekiem, o którym już za życia mówi się - legenda. Ilu muzyków, których kariery obserwujemy z zapartym tchem odnosi się do niego per Mistrzu? Trudno zliczyć. Tym, którzy o panu Janie Wróblewskim słyszeli i gotowi są sprawdzić, w czym był najlepszy, z radością polecam reedycję albumu „Sweet beat” (wyd. GAD Records) z 1972 roku. Nie dość, że jest to jeden z jego najbarwniejszych krążków, nie dość, że znajdują sie na nim same tuzy tj. Włodzimierz Nahorny, Bronisław Suchanek, to jeszcze producenci postarali się o dodanie aż 14 utworów, (z których część po raz pierwszy pojawiła się na krążku), co wypełnia album po same brzegi. I płynie ten tenor Ptaszyna, standard za standardem i jeszcze ukochane przez niego smyczki i instrumenty dęte...
Tomasz Skóra