Zapytałem o to Jamesa Hetfielda przed koncertem w Warszawie. Przyznał,ze początkowo byłą to po prostu kolejna płyta, ale dość szybko zorientowali się, że stworzyli nie tylko ikonę gatunku, ale wręcz nową modę, z wszystkimi dobrymi, ale i złymi następstwami – na przykład dziesiątek kapel koniunkturalnie przestawiających się na plastikowe, ciężkie” brzmienie.
W Stanach całe pokolenie zbiło na tym marketingową fortunę. Teraz Hetfield, który musi mieć wspaniałego lekarza, który z ludzkiego wraka zrobił niemal olimpijczyka, opowiada o zabieraniu w trasę rodziny i kilku pokoleniach na widowni. Byłem też w ich studio w Sausalito, przepięknym przedmieściu San Francisco, po drugiej stronie mostu Golden Gate. Kłócili się wtedy strasznie, a rozmowa się nie kleiła, a spotkany na parkingu Lars Ulrich warknął na przywitanie jak rotweiler.
Dziś, jak się wydaje, ich dorobek trochę ich przytłoczył i nie bardzo wiedzą co dalej. Ostatnio Hetfield zagrał akustycznie „In my life” Beatlesów. Historia znów zatoczyła koło.