Robert Ziółkowski przez 16 lat służył w policji. Zaczynał od patrolowania ulic, potem był w dochodzeniówce i wydziale ds. zwalczania przestępstw gospodarczych. Na podstawie swoich doświadczeń napisał dwie książki: "Wściekły pies" i "Łowcy głów".
Wszystkie audycje z cyklu "Godzina prawdy" znajdziesz TU<<<
- Moja przygoda z policją zaczęła się u progu polskich przemian, w styczniu 1993 roku. Wstąpiłem pełen nadziei i ideałów. Zacząłem pracę, dlatego, że mogłem zrealizować swoją pasję, czyli służenie ludziom. Być może było to naiwne, ale zwykły człowiek w czasie, gdy dzieje mu się krzywda, przychodzi do policjanta i oczekuje, że ten mu pomoże. I ja też tak chciałem - opowiada Michałowi Olszańskiemu.
Przez ostatnie lata służby w policji Ziółkowski był członkiem specjalnego Zespołu Poszukiwań Celowych. Grupa zajmowała się tropieniem zabójców, gangsterów i handlarzy narkotyków. Zespół zatrzymywał około 100 groźnych bandytów rocznie. Najpierw podobne grupy policyjne zaczęły powstawać z Niemczech. W 2001 roku Polacy wzięli przykład z sąsiadów.
Służba w tej jednostce była pełna adrenaliny. - Jedno z zatrzymań pamiętam szczególnie - opowiada Ziółkowski. - To są sytuacje bardzo dynamiczne. Najczęściej policja łapie ludzi na ulicy, w sklepie, w restauracji. Zbieg może mieć broń. Pamiętam jednego z poszukiwanych, umknął z zasadzki, zrobił przewrotkę, uderzył policjanta w czoło, zabrał mu pistolet i uciekł - dodaje.
Jednak policja nie odpuściła. - Pół roku później weszliśmy do jego domu. Wpadłem do kuchni, on tam był, chwycił nóż, ja wyciągnąłem pistolet, przeładowałem i brakowało dosłownie ułamka sekund, żebym wystrzelił... Zapytałem: będziemy się tu szlachtować przy wszystkich? Odpowiedział mi: wiesz co, masz rację, mam dosyć. I się poddał - mówi Ziółkowski.
Były policjant opowiedział w "Godzinie prawdy" o punkcie zwrotnym swojego życia. Brał udział w zdarzeniu, w którym użył broni. Zginęła jedna osoba zginęła, inna została kaleką. - Sytuacja bardzo traumatyczna. Teraz trwa proces w tej sprawie - mówi.
- Przez trzy lata byłem zawieszony, dostawałem miesięcznie 1000 złotych pensji, a na utrzymaniu miałem żonę, troje dzieci. Do spłacenia kredyt. Musiałem się czymś zająć, ale nikt nie chciał mi dać pracy. W końcu zlitował się kolega. Dojeżdżałem 70 km do jego tartaku. To było dla mnie zbawienne. - twierdzi były funkcjonariusz.
- To była tak ciężka praca, że nie wiedziałem czy jest poniedziałek czy piątek. To było coś w rodzaju terapii. Po trzech latach wróciłem do policji, ale nie pozwolono mi pracować razem z kolegami. Trafiłem do innej sekcji, miałem się zajmować rzeczami, które mnie niespecjalnie interesowały. Poza tym zobaczyłem, że oprócz pracy w policji są też inne drogi życiowe. Znalazłem siebie i zaakceptowałem życie bez bandytów, karabinów i adrenaliny - kończy Ziółkowski.
"Godzina prawdy" na antenie Trójki w każdy piątek o godz. 12.05.
(mp)