Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
polskieradio.pl
Michał Mendyk 01.05.2012

Piosenki, które wiodą tłum na barykady

W Międzynarodowy Dzień Solidarności Ludzi Pracy warto przypomnieć, że zwykła piosenka może obalić dyktatora albo wywrócić do góry nogami cały system polityczny.
Manu ChaoManu Chaoźr.mat.prasowe

Jedną z fonograficznych rewelacji roku 2011 stał się album "GORE - Pieśni buntu i niedoli XV-XX w." projektu R.U.T.A. Lider słynnej Kapeli ze Wsi Warszawa Maciek Szajowski, przy wsparciu czołowych wokalistów polskiego zaangażowanego rocka, udowodnił, że pieśni rewolucyjne mają wyjątkowo długą tradycję, ale też, pomimo upływu stuleci, nie tracą nic ze swej siły rażenia.

Być może autentyczna złość, cierpienie i wywrotowe poglądy wciąż ekscytują nas bardziej niż przyśpiewki o romansach nastolatków.

W gruncie rzeczy radykalne polityczne deklaracje pojawiają się we współczesnej muzyce rozrywkowej o wiele częściej, niż można by się tego spodziewać.

Wezwanie do ogólnoświatowej rewolucji w anarchopunkowych piosenkach Crass w ogóle nie dziwi, a w poezji walczącego o prawa Afroamerykanów Gila Scotta-Herona brzmi naturalnie.

Fanów Manu Chao zaskoczy jednak obecność podobnych treści w "słonecznych piosenkach" ich ulubieńca.

Rzecz w tym, że niewielu z nas traktuje takie manifestacje jako faktyczne wezwanie do czynu - w najlepszym razie uznajemy je za osobistą deklarację światopoglądową artysty.

Tymczasem w wielu zakątkach świata muzyka prowadziła i wciąż prowadzi tłum na barykady. Rewolucyjne piosenki, choć nienagrywane, nieobecne w mediach i niewykonywane na koncertach, stają się nieoficjalnymi "hymnami" - przekazywane z ust do ust w domowym zaciszu czy na ulicznych demonstracjach.

Hymnem liberalnych i lewicowych sił Rewolucji Irańskiej 1979 roku była na przykład, dziś niemal całkowicie zapomniana, "Wiosna" ("Baharan").

Wbrew pozorom wartość literacka nie musi być najistotniejszym walorem piosenki rewolucyjnej. O wiele bardziej motywujące do czynu okazują się często patetyczne, ale też na swój sposób chwytliwe melodie, które zamieniają polityczne manifesty w potencjalne przeboje. Nic dziwnego, że bodaj najwięcej powstańczych przebojów narodziło się w wyjątkowo niespokojnym, ale też nieprzeciętnie muzykalnym rejonie świata, jakim jest Ameryka Łacińska. Należy do nich piosenka chilijskiego barda Víctora Jara o niebudzącym żadnych wątpliwości tytule "La zamba del Ché".

Bezkonkurencyjnym evergreenem latynoskiej rewolucji pozostaje jednak po dziś dzień "El pueblo unido jamás será vencido" ("Lud zjednoczony nigdy nie będzie zwyciężony"). Piosenka stworzona przez Sergio Ortegę (tekst) i grupę Quilapayún (muzyka) stała się hymnem nie tylko przeciwników Augusto Pinocheta, lecz w ogóle ciemiężonego ludu w całej Ameryce Południowej.

Nie przez przypadek po kilku dekadach od powstania wykonuje ją chętnie nie kto inny, jak Manu Chao.

Sława "El pueblo unido" dotarła szybko do lewicowo zorientowanej elity intelektualnej świata zachodniego, wśród której nie brakowało znakomitych kompozytorów muzyki poważnej. Amerykanin Frederick Rzewski stworzył nawet monumentalne, godzinne wariacje fortepianowe na temat chilijskiej piosenki, nawiązujące do podobnych dzieł Bacha czy Beethovena.

Czy można być jednocześnie twórcą elitarnej, "burżuazyjnej" muzyki współczesnej i prawdziwym marksistą?

Ten dylemat nie dawał spokoju wybitnemu brytyjskiemu awangardziście, Corneliusowi Cardew, który w końcu porzucił dźwiękowe eksperymenty na rzecz agitacyjnej twórczości piosenkowej. Do najbardziej pretensjonalnych, ale też ujmujących dokonań Cardew należy "Song for the British Working Class":

Tak więc, drodzy politycy, lepiej nie lekceważyć muzyków...