Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
Dwójka
Michał Czyżewski 14.01.2015

Odległy dzień braku sił

Przeszłość każe zasłaniać się przed odruchem czułości. Trzeba się zasłaniać. Brak sił, by przyjąć czułość. "Ostatni dzień lata" Konwickiego - większy niż Polska roku 1957 i roku 2015 – jest opowieścią o tym małym, cichym "Nie".
Tadeusz Konwicki podczas realizacji jednego ze swoich filmówTadeusz Konwicki podczas realizacji jednego ze swoich filmówPAP/Witold Rozmysłowicz

Człowiek w oddali. On i żywego ducha. Mały jak czarny żuk lub strzęp kory pchany wiatrem, idzie powoli brzegiem morza, już chyba nie ważne, że skądś, i nie ważne, że dokądś. Gdyby skręcił nagle, gdyby opuścił krawędź wody i piasku i między wysokimi, samotnymi źdźbłami traw przeszedł przez wydmy i ścieżką iglastego lasu dotarł do traktu poważniejszego - traktem dotarłby może do mieściny, w której może jest stacyjka kolejowa. Być może poczekałby na jedyne w rozkładzie jazdy wagony, wleczone ledwo trzymającą się kupy ciuchcią wielkości drabiniastego wozu, i być może wsiadłby, by dojechać do większej stacyjki, stamtąd zaś do jeszcze większej, i dalej, kilka razy tak nawiedzając kolejne perony, aż do stacji Warszawa by dotarł. Może ruszyłby w stolicę kraju zadekretowanej stadnej szczęśliwości, może szedłby szarymi niczym towot, pustawymi ulicami, obok przaśnych witryn nielicznych sklepików, pofalowanych jezdni, rdzewiejących bram i tramwajów na wajchę, trzeszczących na zakrętach. Pod uchylonym oknem mieszkania na parterze może usłyszałby naraz dobiegające z lampowego radia mlaskające przemówienie pierwszego sekretarza, w końcu jest rok 1957, Władysław Gomułka przecież kwitnie. Może wstąpiłby do siwej od dymu fajek bez filtra gospody i pochylony nad ciepłą setką, ogórkiem kiszonym i pasztetową w jelicie nie do przegryzienia wysłuchałby ciemnego mruku nad tym samym skulonych, wiórkami marnej nikotyny na boki plujących współplemieńców, lękających się boleśnie świeżej pamięci o wojennej czerni, co skończyła się tak niedawno, i lękających się jutra w kraju stadnej szczęśliwości. Aby załatwić jakąś nie cierpiącą zwłoki sprawę, może stanąłby w urzędzie na końcu długiej kolejki ortalionów barwy ołowiu lub rzepy, i dla zabicia pustego czasu oczekiwania kontemplowałby urzędowy telefon na korbkę oraz kabel ebonitowej słuchawki przy uchu piszczącej kierowniczki z dekoracyjnym, piwem utwardzonym kokiem na ciemieniu - kabel całkiem jak ten łączący wbite w wydmy drewniane słupy, które teraz mija, powoli idąc brzegiem morza. Więc – gdyby tylko opuścił krawędź wody i pisaku... Ale nie.

Mężczyzna w oddali, mały jak strzęp kory, nie skręci na wydmy, nie zniknie w iglastym lesie, by później, w finale podróży, wtopić się w mysią codzienność. Kobieta, która za chwilę wyjdzie naga z morza, ubierze się - lecz nie po to, by ruszyć na stację i na końcu torów wrócić do tak zwanego życia. Nie teraz. I do końca opowieści – nie. Nie - jak on, który za chwilę zatrzyma się niedaleko niej, już odzianej, i będzie chciał być blisko, jak najbliżej, ale nie starczy mu sił. Nie ruszą się z miejsca. A wokół – żywego ducha. To wszystko. Jest rok 1957, jest Polska roku 1957, owszem, ale jest ona gdzieś daleko. Za wydmami, za lasem iglastym, za szeregiem peronów i przesiadek. Kablem na drewnianych słupach zapewne suną rodaków rozmowy o kwestiach palących, ba, możliwe, że sunie też żabie gadanie towarzysza Wiesława - lecz jakież to ma znaczenie, skoro na dole pod kablami nic nie słychać? To nie ma znaczenia.

Spojrzenia mężczyzny i kobiety, ich bezradne twarze, ich zawsze niedokończone gesty, w ostatniej sekundzie zdławione wyznania, maleńkie rezygnacje, wielkie pasma ich milczenia, słowem - nic z tego, z czego utkany jest „Ostatni dzień lata” - w 1957 roku kręcony filmowy debiut Tadeusza Konwickiego - przez godzinę trwania opowieści nie opuszcza krawędzi piasku i wody. Dziś nie ma już roku 1957, już nie ma Władysława Gomułki. Mamy rok 2015, mamy inną Polskę, lecz czystość, świeżość „Ostatniego dnia lata”, tej porcelanowo kruchej impresji o miłości, co żadnych na spełnienie szans nie miała, jest hipnotyczna, jak była, tak sądzę, w 1957. I kiedy widać dwie bezimienne samotności, przez godzinę lękliwie, niespiesznie obwąchujące się wzajem na obojętnym piasku, co zdaje się nie mieć końca, na tle równie obojętnego leniwego falowania bez początku – przypomina się akapit, którym Denis Diderot w 1773 roku otworzył „Kubusia fatalistę i jego pana”, akapit będący zarazem przewrotną definicją sedna każdej opowieści wielkiej naprawdę.

„Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Na co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze”.

Tak. Chyba tak. Bez względu na to, jak zwie się góra i czy w ogóle istnieje jakaś góra. Zresztą, to nieważne. O tyle nieważne, o ile jest, a przecież jest, to coś, zwane życiem, co zostawia ślady w głowie, żyłach, włóknach nerwów. Ślady, węzły, gruzła, zaschłe w pamięci dziury po dźgnięciach. One później pozwalają na coś lub na coś nie pozwalają. To nieuchronne. W „Ostatnim dniu lata” Konwicki dotyka tego, co nieuchronne. Ślady w tych dwojgu, którzy się gdzieś za plecami oficjalnego świata spotkali na krawędzi wody i piasku, by w finale pojąć, że nie mogli spotkać się naprawdę i być blisko na zawsze - są śladami czarnymi. Ale też fantastycznie skrytymi. Konwicki tylko muska je. Oto kobieta mówi słów kilka o bliskim, który zniknął. Mężczyzna nieruchomieje nad kawałkiem rurki w piasku, która może jest łuską. A kiedy w prologu zbliża się powoli brzegiem morza, słychać głos kobiety, słowami poematu Tadeusza Różewicza „Głosy” dotykającej własnych traum. Mówi o rozdarciu i nienawiści, o dziobatych od salw murach, o ludziach w bydlęcych wagonach, o łapach ciemnych psów. I o tym, że wie, iż nie trzeba tak pamiętać, ale... „Ale kiedy przyjaciel wyciągnie rękę, zasłaniam głowę jak przed ciosem, zasłaniam się przed ludzkim gestem, zasłaniam się przed odruchem czułości”. I to już wszystkie wątłe ślady starej czerni.

Przeszłość każe zasłaniać się przed odruchem czułości. Trzeba się zasłaniać. Brak sił, by przyjąć czułość. „Ostatni dzień lata” Konwickiego - większy niż Polska roku 1957 i roku 2015 – jest opowieścią o tym małym, cichym „Nie”.

Paweł Głowacki/mc