Logo Polskiego Radia
POSŁUCHAJ
PolskieRadio24.pl
Bartłomiej Feretycki 25.11.2021

Słabnąca Europa potrzebuje silnej Polski. Felieton Miłosza Manasterskiego

Wojna hybrydowa prowadzona przez Białoruś to kolejny po pandemii, bardzo trudny test przywództwa dla rządzących Polską.

Ponad trzynaście lat temu prezydent RP Lech Kaczyński, podczas wojny rosyjsko-gruzińskiej przyleciał do Tbilisi. Przybyli tam wraz z nim, zaproszeni przez ś.p. Lecha Kaczyńskiego prezydenci Litwy, Estonii i Ukrainy oraz premier Łotwy. Gruzini do dziś są przekonani, że to misja dyplomatyczna na najwyższym szczeblu i mocny sygnał, który wysłał wtedy w świat prezydent Polski była kluczowym elementem powstrzymania rosyjskiej agresji. Dzisiaj, kiedy zaatakowane zostały Litwa, Łotwa i Polska, to na naszych liderach spoczywa ciężar budowy międzynarodowej siły powstrzymywania tandemu Putin-Łukaszenka. Nie ma w Europie przywódcy gotowego zrobić dla nas to, co w 2008 r. dla Gruzji uczynił prezydent Lech Kaczyński.

To zła i dobra wiadomość. Zła, bo choć są chętni, by odgrywać rolę ojców i matek Europy, wychodzi to jednak zgoła karykaturalnie. Telefon prezydenta Francji Emmanuela Macrona do prezydenta Federacji Rosyjskiej Władymira Putina był najdelikatniej ujmując działaniem chybionym. Dzwonić na Kreml próbowała też najpotężniejsza niegdyś postać w UE – kanclerz Niemiec Angela Merkel. Wyszło jeszcze gorzej, bo Putin przekierował ją wprost do Łukaszenki, a kanclerz Merkel (w przeciwieństwie do prezydenta Francji) z zachęty skorzystała. Efekty tej rozmowy są opłakane. Komisja Europejska, zapewne pod wpływem Merkel, postanowiła na zachętę podarować reżimowi (a dokładnie kontrolowanym przez niego organizacjom społecznym) 700 tys. euro, nie otrzymując nic w zamian. Co gorsze, kontakty z Merkel wykorzystał opowiadając, że kanclerz Niemiec zgodziła się przyjąć 2 tys. migrantów. Jak było naprawdę, nie wiemy. Być może Merkel głośno rozważała taki wariant.  Jednak odchodzący rząd RFN oficjalnie zaprzeczył, co nie przeszkadza Łukaszence dalej mamić migrantów wizją rychłego zaproszenia do Niemiec dla pierwszej grupy oczekujących przy granicy UE, zwłaszcza że za chwilę ster władzy przejmie nowy kanclerz o "lewicowej wrażliwości".

Nietrudno dostrzec fundamentalne różnice między płomiennym przemówieniem w Tbilisi Lecha Kaczyńskiego a tajnymi rozmowami w zaciszu gabinetów, które toczą się ponad głowami zainteresowanych państw. Najgorsze, że generalnie to już by było na tyle z inicjatyw nietrafionej pomocy Polsce. Inni prezydenci i premierzy z UE nawet nie próbują aspirować do roli europejskich liderów. Teraz dobra wiadomość: w tej roli coraz lepiej radzą sobie prezydent Andrzej Duda i premier Mateusz Morawiecki. Aspirujący do miana przywódcy opozycji Donald Tusk, jak zwykle chowa głowę w piasek, pokazując Polakom, że jego rzekome wspaniałe relacje na brukselskich i berlińskich salonach są w praktyce bezużyteczne.

Od kilku tygodni trwa więc dyplomatyczna ofensywa, w której prezydent Duda i premier Morawiecki podjęli się być nie tylko rzecznikami zaatakowanych krajów i skutecznie skupiają na sobie uwagę europejskiej opinii publicznej. Dzisiaj już można powiedzieć, że plan się powiódł. Pomimo wyrafinowanych metod rosyjskiej propagandy wspartej znacznym budżetem i tradycyjnej hipokryzji Zachodu, międzynarodowe instytucje, począwszy od ONZ, przez NATO i UE mówią "polskim językiem". Nawet skłaniająca się ku radykalnej lewicowości amerykańska administracja w sprawie Białorusi (i Ukrainy) dzisiaj mówi "po naszemu".

Andrzejowi Dudzie i Mateuszowi Morawieckiemu udała się rzecz jeszcze kilka miesięcy temu niewyobrażalna – pokonali polityczną poprawność, w ramach której europejscy politycy od dawna nie nazywali już czarnego czarnym a białego białym. Na naszych oczach dokonuje się zwrot w polityce migracyjnej UE, która do tej pory polegała de facto na wspieraniu przemytu ludzi i wpuszczania każdego, kto zechce, do naszego wspólnego domu. Oczywiście zmianę tę poprzedzał proces dostrzegania "ciemnych stron" nasycania naszego kontynentu obcymi kulturowo, a nawet wrogimi masami przybyszów. Jednak dzisiaj zmiana przyśpieszyła, a katalizatorem jej stała się decyzja o zablokowaniu granic przed "turystami Łukaszenki" podjęta przez polski rząd. W praktyce najpierw była to decyzja o solidarnym wsparciu Litwy i Łotwy, które pierwsze stały się ofiarami migracyjnej agresji. Kraje te, pozostawione same sobie (nie mogły przecież liczyć na Frontex!) musiałyby wcześniej czy później otworzyć granice. Polskie wsparcie oraz zapewnienie, że my również będziemy bronić granicy przed hybrydowym atakiem białoruskiego reżimu było punktem zwrotnym w historii współczesnej Europy.

Kryzys przywództwa w Unii Europejskiej objawia się teraz w całej rozciągłości, ale to, co jest słabością UE, staje się dobrym wizerunkiem Polski. Ludzie w Europie przecierają oczy ze zdumienia, bo widzą, że można inaczej. Do tej pory politycy mówili im, że do masowej, nielegalnej migracji trzeba się przyzwyczaić, zaakceptować, wręcz poddać, bo przecież migranci mają prawa człowieka, które stoją wyżej niż prawa obywateli. Że nie tylko nie można zatrzymać, ale wręcz trzeba wspierać, by przy wędrówce do Europy nie stała się im jakaś krzywda, bo byłaby to nasza europejska odpowiedzialność (a nie przemytników i samych podróżnych). Polskie władze dzisiaj mówią Europie coś zupełnie innego: bronimy naszych granic i naszych obywateli.

Zmiana europejskiej świadomości społecznej, którą dzisiaj przyśpieszają prezydent Duda i premier Morawiecki wspierani przez ministra Zbigniewa Raua, to także kwestia stosunku Europejczyków do Rosji. Tu przeważa brak realizmu, który można jeszcze jakoś usprawiedliwić i zupełnie niemożliwy do usprawiedliwienia cynizm. Rosja to wielki rynek i wielki dostawca węglowodanów, stąd liderzy Europy Zachodniej do tej pory gotowi byli przymykać oczy na to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą. Gesty potępienia szły w parze z kontaktami biznesowymi na czele z niemiecko-rosyjskim gazociągiem na dnie Bałtyku. Teraz widać, że ciężka praca podjęta przez Polskie władze, by upominać się o bezpieczeństwo Ukrainy i wspierać białoruską opozycję, miała sens. Swiatłana Cichanouska w Parlamencie Europejskim, gdzie nie dano wystąpić premierowi Polski, wygłosiła być może najważniejsze w swojej misji przemówienie. – Chciałabym zwrócić się do Polski i Litwy, aby pozostały silne w obliczu działań reżimu Alaksandra Łukaszenki – mówiła Cichanouska. Liderka białoruskiej opozycji pytała europosłów: "Czy UE będzie miała odwagę, aby podjąć zdecydowane działania wobec reżimu w Mińsku, czy też Białorusini mają czekać kolejny rok?". - Nie mamy już kolejnego roku ani nie ma go Białoruś, ani nie ma go Europa – mówiła Swiatlana Cichanouska.

Łukaszenka z Putinem zaplanowali akcję "Śluza", żeby Polskę osłabić. Tymczasem z tej konfrontacji osłabione wychodzą Niemcy i brukselska biurokracja. Na początku roku to Niemcom prezydent USA niejako powierzył czuwanie nad bezpieczeństwem w naszej części Europy, także Ukrainy. Taki był faktyczny sens układów dopuszczających powstanie Nord Stream 2. Już po kilku miesiącach widać, że Niemcy nie mają żadnego wpływu a Rosję ani nie są w stanie objąć przywództwa w kryzysie. Amerykanie teraz widzą, że bez Polski stabilizacja Europy Środkowo-Wschodniej jest niemożliwa, że tylko nasz kraj jest w stanie przeciwstawić się zagrożeniu ze wschodu. Świat widzi, że nie tylko skutecznie przeciwstawiamy się Łukaszence i stojącemu za nim Putinowi, ale także wspieramy w tym naszych sąsiadów. Robimy to wciąż bez realnej pomocy międzynarodowych instytucji, a nawet (pozornie?) silniejszych sąsiadów.

Miłosz Manasterski