Po (domniemanym) ataku chemicznym w miejscowości Ghouta, w wyniku którego zginęło, według szacunków amerykańskich, co najmniej 1400 osób, czołowe media zachodnie skrytykowały swoich przywódców za bierność i wezwały do interwencji. Tym razem Obama nie mógł zignorować nawoływań, choć, jak wiadomo, dotychczas robił, co mógł, aby nie wplątywać USA w następną interwencję na Bliskim Wschodzie. Prezydent Francji Hollande i brytyjski premier Cameron nawoływań mediów nie potrzebowali, bo to oni właśnie przekonywali Obamę o potrzebie interwencji od wielu miesięcy.
Plan zaproponowany przez administrację Obamy przewidywał jednorazowe uderzenie w instalacje strategiczne. Służące raczej ukaraniu reżimu Assada niż osiągnięciu konkretnych celów militarnych. Chodziło o wysłanie sygnału i podkreślenie, że czerwona linia Obamy - zakaz użycia broni chemicznej - pozostanie czerwoną linią. Jednocześnie przywódcy zachodu odżegnywali się od operacji szerszej, inwazji lądowej czy nawet serii nalotów, które mogłyby przechylić szalę zwycięstwa na stronę opozycji syryjskiej.
Barack Obama, fot. PAP/EPA/JESSICA GOW
Ta strategia od początku była mało przekonująca z dwóch zasadniczych powodów - sprzeciwu opinii publicznej i niejasnych celów ewentualnej operacji. Opinii publicznej nie przedstawiono przekonujących dowodów na to, że w Ghouta faktycznie doszło do zbrodni wojennej i że to reżim Assada ponosi za to odpowiedzialność, a przebywający w Syrii inspektorzy ONZ byli nadal w trakcie badania miejsca ataku i do dziś nie wydali jednoznacznego werdyktu. Jednocześnie minimalistyczne cele potencjalnej operacji militarnej były tak określone, że trudno wyobrazić sobie, aby zmieniły one sytuację humanitarną w Syrii. Jest nawet prawdopodobne, że sytuacja ta mogłaby ulec pogorszeniu, gdyż jednoznaczna deklaracja o tym, że nie będzie operacji lądowej, zachęca reżim do bardziej zdecydowanych i szybszych działań. Tak było w Kosowie w 1999 roku, gdzie rozpoczęcie nalotów przy jednoczesnej deklaracji Clintona, że nie będzie operacji lądowej, spowodowała przyspieszenie czystki etnicznej ludności albańskiej.
WOJNA W SYRII - zobacz serwis specjalny >>>
Te dwa elementy stały się głównym powodem dla którego parlament brytyjski sprzeciwił się interwencji, co naturalnie osłabiło argument administracji Obamy i sprowokowało deklarację prezydenta o potrzebie uzyskania wsparcia Kongresu USA. Jesteśmy więc w stanie zawieszenia, czekając na głosowanie w Kongresie oraz na ogłoszenie raportu inspektorów ONZ. Zakładając, że raport ONZ potwierdzi, iż w Ghouta doszło do ataku chemicznego, i że Kongres poprze akcję zbrojną przeciwko reżimowi Assada, otwartym pytaniem nadal pozostanie, o jakiego typu interwencji mówimy. Na pewno w grę nie wchodzi zmasowany atak z powietrza i lądu w stylu operacji irackiej czy afgańskiej. Z drugiej strony poprzednio planowane ograniczone i jednorazowe uderzenie "karzące" Assada ma zbyt wielu krytyków w Kongresie, jak i w samej administracji Obamy.
Protest przeciwko interwencji w Syrii, fot. PAP/EPA/VASSIL DONEV
Opcją, która obecnie wydaje się najbardziej prawdopodobna, jest dłuższa operacja z powietrza, eliminująca cele strategiczne wojsk Assada i przechylająca po pewnym czasie szalę zwycięstwa na stronę rebeliantów. Konsekwencją takiej operacji może być albo upadek Assada, albo podział Syrii na strefy kontrolowane przez Alawitów (wiernych Assadowi), Sunitów i Kurdów. Oba scenariusze oznaczają długi okres niestabilności dla narodów Syrii, z regionalnymi konsekwencjami rozlewającymi się na Liban i Irak. Jeśli Assad użył broni chemicznej wobec własnej ludności, to społeczność międzynarodową stanie przed obowiązkiem reakcji i ukarania reżimu odpowiedzialnego za zbrodnie wojenną. Ale trzeba też powiedzieć jasno, że upadek Assada nie doprowadzi do stabilizacji sytuacji w Syrii ani w regionie, a opanowanie sytuacji w tym kraju będzie wymagało wieloletniego zaangażowania społeczności międzynarodowej i wielu miliardów dolarów.
Marcin Zaborowski, dyrektor Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych