Co jakiś czas powraca publicystyczna, niekiedy również z naukową podbudową, debata o festiwalizacji życia kulturalnego. Dobrze to czy źle, że festiwale dominują w artystycznej przestrzeni, że organizują wyobraźnię i doświadczenia – zarówno ich animatorów, wykonawców, jak dziennikarzy i konsumentów (pardon: odbiorców) kultury? I czy opisane tu powyżej obserwacje są faktem? Oczywiście, nie miejsce tu i czas na szczegółową analizę zjawiska. Faktem jest jednak, że festiwale odgrywają znaczącą (jeśli nie decydującą) rolę również w perspektywie sceny folkowej. Warto chyba jednak dostrzegać zalety takiej sytuacji i umiejętnie je wykorzystywać.
Piszę to w momencie, gdy tuż za nami Nowa Tradycja – będąca kluczowym momentem folkowego sezonu, z jednej strony niejako go podsumowując, z drugiej: kreując albo wskazując nowe zjawiska, które mogą rozkwitnąć w najbliższym czasie. A przed nami przedwakacyjne i wakacyjne, głównie plenerowe festiwale i imprezy. Ile ich jest, nikt chyba nie zliczy. Symbolicznym i zazwyczaj efektownym oraz artystycznie satysfakcjonującym początkiem tego okresu jest poznański Ethno Port, a potem m.in. Rozstaje EtnoKraków, gdyńska Globaltica, Z Wiejskiego Podwórza w Czeremsze, Jarmark Jagielloński w Lublinie, Pannonica Folk Festival w Barcicach niedaleko Nowego Sącza, Folkowisko w Gorajcu koło Cieszanowa i olbrzymia ilość innych imprez aż po warszawskie Skrzyżowanie Kultur. Osobną kwestią jest znacząca lista festiwali i imprez poświęconych muzyce ludowej czy wiejskiej, tabory i szkoły muzyki tradycyjnej (których liczba i tematyka przekracza kompetencje tego tekstu).
Józef Broda mówił o kondycji człowieka: „Skoro nie umie sam siebie objąć, to jak tu iść do bliźniego? A jednak trzeba próbować”. I – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało – to właśnie dzieje się podczas folkowych imprez: wychodzenie ku drugiemu, otwieranie się na inność. Bo te festiwale właśnie tego uczą publiczność, to właśnie pokazują: otwartość, gotowość na spotkanie i na posłuchanie co mają do powiedzenia / zaśpiewania / zagrania ludzie z odległych czasami kultur. Tomasz Janas
Folkowe letnie festiwale są zazwyczaj uczciwą prezentacją (dla czasami pewnie przypadkowej publiczności) tego, co ciekawe, oryginalne, odświeżające, mądre i godne uwagi, a dalekie od komercyjnej sztampy sączącej się z większości mediów. Pewnie, można się zgodzić z twierdzeniami, że owe plenerowe warunki bywają niekiedy nazbyt festynowe, co niekoniecznie sprzyja samej muzyce płynącej ze sceny. Widziałem jednak i słyszałem mnóstwo zespołów, które dawały sobie świetnie radę w takich okolicznościach. A czy na dłużej trafiały do słuchaczy? To już zupełnie inna kwestia. Być może dobrze, że w ogóle była okazja zagrać dla szerszej publiczności?
Organizatorzy świetnie już dziś wiedzą, że współczesny festiwal muzyczny to nie tylko koncerty. Mamy więc tu i ówdzie warsztaty, spotkania, projekcje, prezentacje, wystawy, zajęcia dla dzieci, zabawy taneczne i nie tylko – słowem: szeroką gamę propozycji dla tych bardziej i tych mniej zainteresowanych tematem; pomysłów bardziej i mniej związanych z głównym tematem festiwalu, pozwalających słuchaczom również odnaleźć możliwość niebanalnego oddechu od koncertowego szaleństwa.
Dodajmy tu nawiasem, że interesujące były też takie „pozakoncertowe” atrakcje tegorocznej Nowej Tradycji, łącznie z zabawami tanecznymi w klubie festiwalowym, czyli Ambasadzie Muzyki Tradycyjnej. Dla mnie szczególnym, choć zupełnie niespodziewanym wydarzeniem było (nie wiem czy wcześniej zapowiadane) spotkanie z Józefem Brodą i Krzysztofem Trebunią-Tutką w radiowym studio S-3. Warto było w nim uczestniczyć choćby dla tego jednego momentu, gdy Józef Broda zaśpiewał słynną „Swobodę”. No tak, pieśń to pewnie znana, ale sympatykom polskiej muzyki undergroundowej, niezależnej (tej powiedzmy: postpunkowej) zawsze kojarzyć się będzie z legendarną płytą „Fala” – i zawsze będzie budziła dreszczyk szczególnych emocji. To jednak tylko uwaga na marginesie.
Festiwale mają swoją moc, mają wielki sens.
Jeśli bowiem przyjrzymy się festiwalom folkowym z dostateczną uwagą i cierpliwością, okaże się, że większość z nich spełnia nie tylko warunek tzw. rozrywkowy, ale ma również (często przede wszystkim) wiele innych walorów, znów mówiąc absolutnie skrótowo: kształtując gusty i wrażliwość słuchaczy. Zdaję sobie sprawę, że nie brzmi to najlepiej w kolorowym, rozbawionym, roztańczonym tłumie. Warto jednak raz po raz zobaczyć rzecz z tej perspektywy, by dostrzec, że – przynajmniej w folkowym światku – festiwale mają swoją moc, mają wielki sens.
Bo też, jak podczas wspomnianego spotkania w czasie Nowej Tradycji mówił Józef Broda o kondycji człowieka: „Skoro nie umie sam siebie objąć, to jak tu iść do bliźniego? A jednak trzeba próbować”. I – jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało – to właśnie dzieje się podczas folkowych imprez: wychodzenie ku drugiemu, otwieranie się na inność. Bo te festiwale właśnie tego uczą publiczność, to właśnie pokazują: otwartość, gotowość na spotkanie i na posłuchanie co mają do powiedzenia / zaśpiewania / zagrania ludzie z odległych czasami kultur. Pomijając wszystkie inne, na przykład muzyczne, walory, już to jedno jest wybitnie ważną wartością festiwali muzyki świata.
I jeszcze jedno. Pamiętam, jak przed kilkoma laty ktoś trochę żartem, a trochę serio, podpytywał jednego z polskich muzyków, że ponoć występował w Poznaniu na jakimś parkingu. Dalibóg! Życzyłbym każdemu artyście folkowemu (a i oni sami pewnie by sobie życzyli), by mógł jak najczęściej występować na tego typu „parkingach”. Warto pospieszyć z wyjaśnieniem. Od kilku lat poznański Ethno Port odbywa się w przestrzeniach i najbliższych okolicach Centrum Kultury Zamek. I te okolice mają w tym przypadku kluczowe znaczenie. Oto bowiem co roku na tych kilka festiwalowych dni w miejscu parkingu przed Zamkiem udaje się rozłożyć trawę, która zmienia centrum miasta w kolorową łąkę. I ta łąka, na której spotykają się ludzie, i na której oczywiście odbywają się koncerty, jest wyraźnym symbolem powolnego odmieniania się na lepsze miasta, a być może i każdego z uczestników festiwalu po trochu.
Bo ta muzyka i ten klimat udzielają się innym. Oto odbywający się co roku, również w przededniu lata, Enter Enea Festiwal w podpoznańskim Strzeszynku, którego pomysłodawcą i dyrektorem artystycznym jest Leszek Możdżer, przynosi zazwyczaj muzykę jazzową i – jak to się kiedyś mówiło – jazzawą (czyli z bliższych i dalszych okolic jazzu). W tym roku festiwal otworzy tureckie Taksim Trio, a zakończy macedoński Kočani Orkestar – dwa klasowe zespoły, świetnie znane polskiej publiczności folkowej albo wielbicielom world music. Czy to przypadek, że zagrają w Strzeszynku? Folkowe festiwale mają moc niespiesznego przemieniania świata. Spróbujmy uwierzyć, że tak jest.
Tomasz Janas
***
Więcej recenzji i felietonów - w naszych działach Słuchamy i Piszemy.