Wiceprzewodnicząca Związku Polaków na Białorusi Renata Dziemiańczuk stała przy ruchliwym rondzie w Grodnie i trzymała gazetę ze zdjęciem Andrzeja Poczobuta. Dodaje, że ludzie nie wiedzieli o procesie polskiego działacza, który jest sądzony za znieważenie Aleksandra Łukaszenki, więc odpowiadała na ich wątpliwości. Milicji nie podobała się ta akcja, ale na początku nie było żadnych podstaw, żeby jej zakazać.
Później, kiedy działaczka przyszła pod budynek sądu, w którym odbywała się rozprawa Andrzeja Poczobuta i odłączyła się nieco od grupy zgromadzonych tam osób, milicjanci schwytali ją i zabrali na posterunek. Jak mówi, po drodze funkcjonariusz ubrany po cywilnemu wyłamywał jej ręce tak, że zostały siniaki i obrzucał ją przekleństwami.
Na posterunku milicjanci nie wiedzieli co nią zrobić. W końcu zorganizowano rozprawę. Znaleziono czterech rzekomych świadków jej "winy" i zasądzono jej milion rubli białoruskich grzywny (to około 600 złotych). Sędzią była Natalia Grigoriewna Kozieł, jak mówi Renata Dziemianczuk, bardzo często sądząca sprawy polityczne.
Działaczka mówi, że przeżyła szok. - Na sobie sprawdziłam prawo białoruskie. Jak dodaje, słyszała wiele opowieści na ten temat, ale zupełnie inaczej jest doświadczyć takiego procesu na własnej skórze. - Boli mnie serce, jak ludzie mogą patrzeć ci w oczy i kłamać - mówi. Milicjanci zeznawali, że zakłócała ruch, inni mówili, że trzymała transparent. Ostatecznie została skazana z paragrafu o nielegalnej akcji protestu.
Renata Dziemianczuk podkreśla, że nie czuje się winna, nie robiła nic złego, nie postępowała nawet wbrew konstytucji białoruskiej. - Po prostu stałam z gazetą - mówi. Dziwi się, że sędzia może uczestniczyć w tego rodzaju niesprawiedliwych procesach. - Przecież za to kiedyś trzeba będzie odpowiedzieć - powiedziała działaczka Związku Polaków na Białorusi.
Z Renatą Dziemiańczuk rozmawiała Agnieszka Kamińska, Raport Białoruś, polskieradio.pl
Więcej o Białorusi: Raport Białoruś, polskieradio.pl