”Dobrze pamiętam, jak wkroczyli na tych ciężarówkach, takich strasznych, jak mi się wydawało” – opowiadała Sebastianowicz, która urodziła się we wsi Pacewicze w obecnym obwodzie grodzieńskim.
Rodzice – jak zapamiętała - nic nie mówili jej i rodzeństwu o 17 września. - Ojciec przyjechał do domu i napisał jakąś kartkę. I mówi: zanieś do pana Alfonsa, tylko nigdzie nie chodź, od razu do pana Alfonsa. Ja jeszcze wtedy nic nie kojarzyłam. Zaniosłam. Nie wiem, co tam było. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że to taka łączność między nimi. Alfons to kolega ojca, który potem był komendantem AK i zginął w 1953 r. – opowiada.
Jak wspomina, wkrótce potem rozpoczęły się wywózki na Syberię - tych, którzy mieli trochę więcej ziemi, polskich osadników, sołtysów, inteligencji i innych.
19 września miejscowy komunista przyszedł z karabinem do jej ojca, który był przed wojną inżynierem. - Ojciec wyszedł, my też - troje dzieci - i pyta: a za co? A tamten mówi: bo ty pan.(…) Już mało brakowało, ale w chwili, kiedy miał nas odciągnąć, siostra podbiła karabin, który wystrzelił w sufit, a my go schwyciliśmy i ojciec uciekł - opowiada.
Jak mówi, od tego momentu zaczęła się działalność ojca w AK. Dotarł do Wołkowyska, gdzie grupowała się inteligencja i „już było coś na kształt Związku Walki Zbrojnej”. Potem wrócił jeszcze do domu, ale w 1941 r. wkroczyli już Niemcy.
Jako pierwszy łącznikiem w AK został jej starszy o trzy lata brat Antoni. Ona sama złożyła przysięgę w sierpniu 1944 r. w wieku 13 lat.
- Po wielkiej prośbie, na kolanach błagałam, bo brat bardzo nie chciał. Jeszcze jesteś za młoda, nie wytrzymasz, mówił. Ale pomógł mi kapelan i inni. Mówili: ona już tyle wie, tyle chodzi. Przysięga była w lesie. Na rowerze pojechałam. I jak wracałam, to wydawało mi się, że wcale nie kręciłam pedałami, że mnie jakaś siła pędziła.(…) Taka byłam szczęśliwa – powiedziała Sebastianowicz.
Po rozformowaniu AK w 1945 r. miejscowi żołnierze tej formacji, którzy się z tym nie pogodzili, powtórnie złożyli przysięgę. Była wśród nich Sebastianowicz, która zachowała swój dotychczasowy pseudonim - Różyczka.
- Przeżyliśmy niemiecką okupację, a potem nastała druga(…) W 1946 r. ojca osądzili na 10 lat - mówi.
Brat zginął, Weronika z matką trafiły do łagru
Brat Sebastianowicz zginął w 1952 r., gdy wraz ze swoim komendantem poszedł na spotkanie. Zostali okrążeni, komendantowi udało się uciec, a on został ranny i ostatnim nabojem odebrał sobie życie. Nie wiadomo, gdzie został pochowany.
Sebastianowicz i jej matka były już wówczas w łagrze. Obie skazano w 1951 r. - Na początku bardzo mi się udawało (bycie łączniczką), bo byłam nieduża, młoda dziewczyna, nieśledzona. Było mi łatwo dotrzeć do partyzantki. A potem już zaczęli śledzić - mówi.
Przez kilka miesięcy ukrywała się u koleżanki pod Wołkowyskiem, ale aresztowano ją, gdy przyjechała do siostry pod Skidlem.
W więzieniu usiłowano wydobyć z niej informacje, gdzie ukrywają się partyzanci i jej brat. -Palce złamane miałam w drzwiach, czaszkę rozbitą, cała byłam bita, co noc. Do celi wrzucą, w dzień spać nie można, a wieczorem znowu na noc zabierali. Nie powiesz nic – to karcer. Połowę z 5 miesięcy przebyłam w karcerze - opowiada.
Jak mówi, trzy razy próbowała odebrać sobie życie. Za drugim razem, gdy się dowiedziała, że wkrótce po jej zatrzymaniu aresztowano także matkę, która nie była zaprzysiężona w AK, a partyzantom pomagała, piekąc chleb i piorąc ubrania. Ostatni raz targnęła się na życie już na Syberii, gdy powiedziano jej o śmierci brata.
- Mieliśmy wyrok 60 lat na nas troje - mówi, ją i matkę skazano bowiem na 25 lat. Odbyli w sumie prawie 20 lat.
Wróciła jako ostatnia w 1955 r. - A tu nie było lepiej, bo sądzili wszystkich z konfiskatą mienia, dom zburzony, nic nie ma, ani w co ubrać się, ani zjeść. Pracy nie dawali, ojciec jako inżynier robił beczki, mama w piecu w szpitalu paliła, ja lody sprzedawałam - powiedziała. Ją i oboje rodziców przyjęła siostra, która mieszkała w Skidlu.
Sebastianowicz mówi, że dwa razy pisała podanie o wyjazd do Polski, ale jej nie puścili. W 1957 r. spróbowała jeszcze raz, razem z mężem, ale też nie dostała zgody.
Zostało już niewielu weteranów Armii Krajowej
Teraz Weronika Sebastianowicz organizuje spotkania weteranów AK, których na Białorusi pozostało 48.
W 2013 r. Sebastianowicz wraz z nieuznawanym przez białoruskie władze prezesem Związku Polaków na Białorusi Mieczysławem Jaśkiewiczem zostali skazani na grzywny za złamanie zasad przeprowadzania zgromadzeń masowych w związku z postawieniem krzyża ostatniemu dowódcy AK połączonych sił Szczuczyn-Lida, Anatolowi Radziwonikowi. W 2014 r. miała proces o rzekomy przemyt pomocy żywnościowej dla członków Stowarzyszenia Żołnierzy AK na Białorusi.
- Gdzie byśmy nie byli, np. na cmentarzu, wszędzie jeżdżą za nami. Tylko że ja się naprawdę nie boję – mówi.
- Czasem wspominam dzieciństwo i jak to wszystko się toczyło, a potem dochodzę do łagrów, do trupów, do jeszcze żywych wyrzucanych na śnieg. I już do rana nie mogę zasnąć. Staram się, i wypiję jakieś leki, i tabletki, i modlę się, i liczę do 100. Nie mogę. Wszystko to mam w głowie – mówi.
Zapewnia jednak, że nie zrezygnuje z działalności.- Jedyne, co wam powiem, że nikt mnie nie zmieni. Kocham Polskę, to moja ojczyzna – podkreśliła.
PAP/agkm
Informacje o Białorusi: Raport Białoruś, serwis portalu PolskieRadio.pl
bialorus.polskieradio.pl
Wrzesień 1939 - serwis specjalny >>>