Mój przewodnik zatrzymuje się na chwilę po czym nad podziw zwinnie sadzi susami między jadącymi autami. Już po chwili jest po drugiej stronie jezdni. Przeskakuje barierkę i próbuje otworzyć ciężkie metalowe drzwi, na których wielokrotnie malowana farba pęka i łuszczy się. Kilka razy pociąga za uchwyt, ale bezskutecznie. Za chwilę jest znowu przy mnie. - Policja zamknęła wczoraj i wszystkich bezdomnych wypędziła - cedzi beznamiętnie. Kiedyś to było Eldorado niebieskich ptaków. Te drzwi prowadziły do awaryjnego przejścia z tunelu. W nim bezdomni stworzyli sobie namiastkę domu. Dobrali się do instalacji elektrycznej, mieli lodówki i telewizory. - Tutaj śpi ze 30 - 40 ludzi, większość Polaków - pokazuje mi zadaszone miejsce pod wiaduktem. - Pod mostem, to tam spałem ponad 10 lat - mówi rozedrganym głosem - pod mostami, na pustostanach w różnych melinach.
foto: IAR/Mariusz Pieśniewski
Witek jest moim przewodnikiem po światku rzymskich bezdomnych. Sam spędził tu lata, od 13 roku życia pił, łącznie kilkanaście lat spędził w więzieniach. Teraz od ponad pół roku jest niepijącym alkoholikiem. Życie postawiło mu ultimatum. Miał tak spalony alkoholem organizm, że w rzymskiej klinice Gemelli lekarze musieli się zdecydować na eksperymentalne implanty sztucznego jelita cienkiego. Albo nie będzie pił, albo umrze.
Dalej spacerujemy wzdłuż Tybru. Tu co kilkaset metrów jest most, a pod nim schronienie dla bezdomnych. Idziemy na malutki placyk w okolicach Zamku Świętego Anioła. To Trójkąt Bermudzki - mówi Witek. Dlaczego? Bo czasem, żeby go przejść trzeba człowiekowi kilkanaście lat. Wielu tam weszło i zniknęło - tłumaczy mi mój przewodnik. Na moje pytanie liczy krótko w myślach i mówi, że umarło już kilkudziesięciu jego polskich kolegów z ulicy. Zniszczył ich alkohol lub porachunki z konkurencyjną grupą cygańskich bezdomnych. Chowam do kieszeni mikrofon. Podchodzimy do grupki ludzi - cieni. Witek przedstawia mnie jako swojego znajomego. Ściskam trzęsącą się dłoń i słyszę po polsku "Cześć". Rozmowa się nie klei. Chłopaki jeszcze nie pili.
foto: IAR/Mariusz Pieśniewski
"Teraz wiara jest dla mnie rzeczą najważniejszą." - mówi Witek, kiedy innego dnia spotykam go na Watykanie dosłownie sto metrów od Domu Świętej Marty, w którym mieszka papież Franciszek. "Zaczynam dzień od modlitwy, tak jak kiedyś od alkoholu. Dziękuję, że jestem trzeźwy i proszę o każdy dzień. Proszę, żeby następny był trzeźwy. Wiem, że każdego zapicia mogę nie przeżyć". Przyznaje, że wcześniej przez wiele lat mieszkając w Rzymie nawet nie wiedział, gdzie jest Bazylika Świętego Piotra. "Teraz jak przychodzę na Watykan, to czasami dosłownie czuję, jakby Bóg mnie słuchał, kiedy się do niego modlę". Witkowi pomagają polscy franciszkanie. W ich towarzystwie mężczyzna prostuje się. Mówi bardzo nierówno, jakby miał w kieszeni starego kasprzaka, w którym co raz zacina się taśma. Ale przy braciach stara się. Pokazując na dużą, krągłą postać ojca Romana, żartuje, że jego postura wynika z tego, że ma takie duże serce. Uśmiecha się, znika człowiek - cień. "Myślę, że Bóg do końca nikogo nie przekreśla, zawsze daje szansę. Dużo mi pomógł ojciec Roman. Codziennie dziękuję Bogu, że postawił go na mojej drodze, nawet po ponad ćwierć wieku" - mówi mi z trudem Witek, a po policzku spływa mu jedna gruba męska łza.
foto: IAR/Mariusz Pieśniewski
Witek był w kanonizacyjną niedzielę jednym z wielu wiernych na Placu Świętego Piotra. Ale większość tu przyjechała. Z bliska i z daleka. Część z nich zarezerwowała miejsca w hotelach już jesienią kiedy padła data uroczystości kanonizacyjnej. - Wszystkie miejsca mieliśmy zarezerwowane już w listopadzie - mówiła mi siostra Sabina, antoninka z polskiego Domu Pielgrzyma Sursum Corda w Rzymie. Leżący w uroczej dzielnicy Rzymu dom pielgrzyma od czasów początku pontyfikatu Jana Pawła II pomagał Polakom przybywającym do Wiecznego Miasta. Siostra Sabina często siadała za kierownicą busika wiozącego naszych rodaków na prywatną audiencję z Ojcem Świętym. Gdyby któryś z reżyserów szukał kogoś do obsady remake'u słynnej francuskiej serii "Żandarm" z Luisem de Funesem to siostra Sabina byłaby idealna na rolę "szalonej" zakonnicy jeżdżącej z żandarmami samochodem. Żywiołowość mniszki widać już przy pierwszym naszym spotkaniu. Pisze na komputerze i rozmawia szybko po włosku przez telefon wetknięty pod welon habitu. To najwidoczniej taki zakonny zestaw słuchawkowy. Ale nic dziwnego, siostry przed kanonizacją papieży mają dużo pracy. Wprawdzie miejsc wolnych w Domu Pielgrzyma nie ma, ale robią co mogą, żeby polscy pielgrzymi znaleźli miejsce noclegowe przed 27 kwietnia. Ciągły kontakt z innymi zakonami pozwala pomóc całkiem znacznej liczbie Polaków. W tych dniach nawet strych w Domu Pielgrzyma jest zajęty na podłodze śpi młodzież. W ogrodzie w cieniu sosen piniowych i palm między rozłożystym kaktusem a polskimi świerkami, których rozmiar może sugerować, że pochodzą z kolejnych świąt, jest trochę miejsca dla rowerzystów. Spora grupa dotarła tu na dwóch kółkach.
foto: IAR/Mariusz Pieśniewski
Nie brakowało też tych, którzy całą drogę z Polski do Rzymu przyszli na własnych nogach. Wśród tych najbardziej wytrwałych jest pan Włodzimierz Oleksy z Muszyny w powiecie nowosądeckim. 1600 kilometrów pokonał w 43 dni. Podkreśla, że nie jest to pierwszy raz, kiedy pokonał ten dystans dla Jana Pawła II. Niezwykły pielgrzym mówi mi, że na ideę podróżowania do Jana Pawła II wpadł po pierwszej pielgrzymce papieża Polaka do Ojczyzny. Pan Włodzimierz nie uczestniczył wtedy w żadnym spotkaniu z Ojcem Świętym i tak mu to nie dawało spokoju, że postanowił wyruszyć do Watykanu pieszo. Nie miał środków na podróż, miał przy sobie tylko 10 dolarów. Sytuację komplikował fakt, że zdecydował się wyruszyć w srogą zimę w styczniu 1981 roku. Wspomina zaspy śnieżne tak wysokie, że podróżował jak tunelem. Ludzie dziwili się, co robi sam z daleka od domu w śnieżnej zamieci. Po tamtej udanej samotnej pielgrzymce do Watykanu na własnych nogach do papieża wyruszał jeszcze dwa razy. W tym roku również mu się udało przejść bez większych kontuzji. Dlaczego tak podróżuje? Pan Włodzimierz przyznaje, że w drodze ma dużo czasu na przemyślenie swojego życia i modlitwę. Mówi, że na szlaku nie był samotny, bo czuł duchową obecność Jana Pawła II.
Wielu jednak pielgrzymów wybrało się do Rzymu prawie bez przygotowania. Inwazja "koczowników" pod biało - czerwonymi proporcami rozpoczęła się już w piątek wieczorem. To wtedy pierwsi Polacy rozłożyli karimaty na Placu Świętego Piotra. Pełni entuzjazmu nie przejmowali się tym, że w sobotę plac zamknięto, żeby go otworzyć dopiero w niedzielę po 5. rano. Tłum oczekujących na wejście na plac był tak duży, że już w sobotę wieczorem dziennikarze mieli problem, żeby dostać się do sektora dla mediów na końcu Via della Conciliazione. Przejście oznaczało przedzieranie się między stojącymi, siedzącymi i leżącymi pielgrzymami. Ryzyko nadepnięcia na śpiącą zawiniętą w śpiwór osobę było ogromne. Tym bardziej, że w nocy często można było się w ostatniej chwili zorientować, że jasna plama, na którą kierujesz swoją nogę to nie wolne miejsce a twarz niewinnie śpiącej zakonnicy.
Rano sytuacja była jeszcze gorsza. Przed piątą nie warto było korzystać z metra, bo było tak zatłoczone, że trudno było wcisnąć się do środka. Tłum był tak ciasno zbity, że w iście prezydenckim stylu prawie zmuszony byłem przechodzić przez płot do sektora prasowego. Na szczęście ludzie zauważyli, że taki desperat musi być z Polski, obudzili leżących i udało mi się wejść do środka.
Co było potem, nie wiem, prawie nie pamiętam. Fala pozytywnych emocji ludzi, z którymi rozmawiałem, żywiołowe oklaski i okrzyki na słowa formuły kanonizacyjnej Jana Pawła II i Jana XXIII i dziesiątki nagrań i relacji na żywo. To wszystko zlewa się w jedno. Przed odlotem jeszcze włoskie lody. Kremówek nie mieli. Arrivederci, Roma. A raczej buonanotte, bo trzeba odespać te zarwane na rozmowach i nagraniach kanonizacyjne noce.
Rzym, Mariusz Pieśniewski