Przyznaję się też bez bicia - przed przyjazdem do Beihai - bo dziś będzie to opowieść o tym miejscu, które jak w soczewce skupia wiele problemów współczesnych Chin, nie miałem bladego pojęcia o istnieniu takich zwierząt. Gwoli ścisłości - sikwiaki, dosyć nieprzyjemnie wyglądające robaki, gnieżdżące się w mule na brzegu morza. W Chinach - ogromny przysmak.
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
To zdjęcie, jeszcze przed wejściem w głąb namorzynów - w poszukiwaniu zbieraczy sikwiaków i innych owoców morza.
Beihai - półmilionowe portowe miasto w Zatoce Tonkińskiej wybrałem nieprzypadkowo. Lokalne władze reklamują to miejsce jako początek "morskiego Jedwabnego Szlaku" z Azji do Afryki. Miał powstać materiał właśnie o tym, a wyszło kilka - chyba ciekawszych - na zupełnie inne tematy.
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
W rzeczonym lesie namorzynowym, złamanym niespotykanym dla moich oczu błękitem (czasem mam wrażenie, że w Pekinie po prostu nie ma nieba) spotkałem Panią Li, zbierającą owoce namorzynów (też nie wiedziałem o ich istnieniu). Pani Li żyje ze zbioru sikwiaków, ale żeby się do nich dobrać trzeba poczekać kilka godzin, aż poziom wody opadnie. To była niesamowita rozmowa. Nie tylko z powodu miejsca wywiadu. Okazuje się, że pani Li została zmuszona do pracy w morzu. Kiedyś miała własne pola uprawne, na których hodowała ryż. Musiała je jednak odsprzedać po niskiej cenie lokalnym władzom. Te bowiem miały kupca, który oferował znacznie wyższą cenę. Zamiast ryżu na poletkach pani Li pojawiły się znacznie bardziej dochodowe hodowle krewetek. Kobietę i jej rodzinę wysiedlono siłą, co w Chinach zdarza się dość często. I tak zamiast materiału o sikwiakach, powstał reportaż o pani Li i jej bolączkach. Przyznam się Państwu jeszcze do czegoś. Pani Li tak naprawdę nosi inne nazwisko, ale bardzo się bała, że jej historia - nawet opowiedziana w kraju położonym 7000 kilometrów od Chin, może przysporzyć jej problemów. Dlatego w trosce o bezpieczeństwo musiałem zmienić kilka szczegółów opowieści, tak, aby nie było łatwo z jej identyfikacją.
Ochrona źródeł informacji - to dla zagranicznych korespondentów w Chinach - jedna z najważniejszych zasad pracy. My możemy ewentualnie mieć nieprzyjemność zaproszenia "na herbatkę" - (naprawdę tak się tutaj mówi (sic!) - na posterunek policji. Bohaterowie historii, które opowiadam Państwu w Polskim Radio - czasem ryzykują o wiele więcej.
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
Do tego typu widoków, jak ten na zdjęciu powyżej, Chiny zdążyły mnie już niestety przyzwyczaić. Co to za słoik? Otóż jest to plastikowy zbiornik, który trzeba napełnić alkoholem. W środku - to co udało mi się zidentyfikować - wysuszona rozgwiazda, skóra węża, wysuszony konik morski, nietoperz, jaszczurka, a także ... psie przyrodzenie. Nalewka na tych składnikach ma ponoć właściwości lecznicze. Na co działa - możecie się Państwo domyśleć. Jedno opakowanie kosztuje równowartość około 130 złotych. Właścicielka sklepu stara się mnie przekonać do kupna, ale ja od dekady pozostaję nieugięty jeśli chodzi o korzystanie ze specyfików chińskiej medycyny naturalnej, w szczególności ze składnikami z listy gatunków zagrożonych wyginięciem.
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
To z pozoru niewinne zdjęcie, to sesja ślubna w kościele na małej wysepce w pobliżu Beihai na Morzu Południowochińskim. O gustach się co prawda nie rozmawia, ale jak na moje oko suknia panny młodej ciut krótkawa. To nie był ślub. Państwo młodzi z nieodległego Kantonu są zaś niewierzący. Co robią w kościele? Ot - przyjechali sobie na sesję zdjęciową do albumu ślubnego. Na wyspie Weizhou (bo tu dzieje się akcja) jest około 3000 wiernych kościoła patriotycznego, którzy zamiast w zwierzchnictwo papieża nad kościołem wierzą w zwierzchnictwo Komunistycznej Partii Chin. Tak, tak ... Bez jej zgody w Chinach nie może być wyświęcony żaden biskup, co oczywiście wywołuje oburzenie Watykanu. Chrystus objawił się Chińczykom z Weizhou w połowie XVIII wieku za sprawą francuskich misjonarzy. Po latach walki z religią kościół otwarto w połowie lat 80-ych. Nie wiem czy to Państwa oburzy, a może też nie powinno, ale z tej wizyty zapamiętam też Chińczyków robiących sobie w kościele "selfie" z Maryją i Jezusem ....
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
Skoro jesteśmy w nadmorskim mieście, to muszą być też statki. Dziesiątki, setki, a może nawet tysiące. Najciekawsze - dla mnie przynajmniej - malownicze dżonki.
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
I na każdym prawie rogu - ryby i owoce morza.
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
Ostrygi na wieczornym targu w Beihai. Nie często mam okazję je jeść. Znajomi przestrzegają w ogóle przed jedzeniem owoców morza w Chinach. To właśnie w nich bowiem jest największa koncentracja metali ciężkich. Jak jednak odmówić sobie przyjemności zjedzenia 12 pieczonych ostryg za równowartość niespełna 10 złotych ? Tym razem apetyt wziął górę nad rozsądkiem.
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
foto: IAR/Tomasz Sajewicz
Jeśli wciąż jesteście Państwo ze mną w tym przydługim wpisie, to na koniec - deser. Opuszczona budowa przy plaży w Beihai. W połączeniu z wykonanymi z marnej jakości materiałów rzeźbami, trochę przywodząca mi na myśl bardzo odległe odniesienia do Koloseum. Te zdjęcia też skupiają w sobie współczesne chińskie bolączki. Plajtujący deweloperzy w przeinwestowanych miastach i ślepe kopiowanie wzorców zachodniej architektury. Chińskie lwy i jaguary utknęły w zagonach.
Tomasz Sajewicz, Pekin