Stal jego zdumiewającego gustu hartowała się w ogniu form sflaczałych, za co Nikołajowi Ostrowskiemu niechaj Bóg zapłaci. Z podniebieniem Krzysztofa Garbaczewskiego chyba od zawsze było jakoś tak, od urodzenia, przez życie całe. Wśród kilku obrazów, co mu w pamięci zostały z epoki wczesnego chłopięctwa – mama w kuchni płacze nad krojoną cebulą, bardzo jasne warkoczyki pierwszej miłości nikną za kasztanowcem, w wirowanie przez tatę wprawiony bąk tańczy na środku pokoju – specjalne miejsce zajmuje widok dziurawej rowerowej dętki na gwoździu w piwnicy. Mały Garbaczewski lubił się jej przyglądać, gdy go mama wysyłała po konfitury. Pasjami lubił kontemplować martwą gumę, lecz powodem nie był jej wygląd, przypominający czarnego węża, uśmierconego w chwili, gdy żarł własny ogon. Zachwyt małego Garbaczewskiego wzbudzało w istocie nie to, co na zewnątrz, lecz to, co w środku – pustka prawie idealna. Pustka, brak powietrza, nic w gumowej otulinie. I dokładnie takie jest źródło mięty, jaką mały, a z czasem coraz mniej mały Garbaczewski czuł do innych form „sflaczałych”. Pusty talerz po zupie, skorupki jajek, w szafie na wieszaku stary dziadka płaszcz - już na wieki bez dziadka, wydrążone dynie, domy do rozbiórki, wypatroszone kury, dziąsła bez zębów i opuszczone przez struny pudła fortepianów, dziecinne foremki bez piasku, futerały bez skrzypiec, okulary bez szkieł, od lat nieużywane nocniki, a także – zdania bez sensu. Lubił te i tysiąc podobnych widomych znaków pustki. Lubił wizyty na strychu i bliskość zapomnianych przez Boga i ludzi waz, urn oraz wiader – „sflaczałych” naczyń, charakteryzujących się brakiem kwiatów, prochów i wody. Lubił śpiew kastratów, a także walnąć sobie w bęben – w kluczowy element frazy „pusty jak bęben”. Wielbił to, musiał wielbić, adorować przez długie lata, bo przecież w wyreżyserowanym przez Garbaczewskiego seansie „Poczet Królów Polskich” odpustowy bębenek, co dynda na brzuchu grającej Mieszka I Justyny Wasilewskiej, nie pojawił się znikąd. Był on, jak cała monstrualna reszta inscenizacyjnych atrakcji - sceniczną konsekwencją życia reżysera, losu, który lata temu objawił reżyserowi cud martwej dętki na gwoździu w piwnicy pełnej konfitur. Słowem – seans Garbaczewskiego nie jest chwilową fanaberią, jest on koroną gustu, od urodzenia hartowanego w płomieniach kształtów pustych... Owszem, chcąc smak najświeższej premiery w Narodowym Starym Teatrze przedstawić w detalach, mógłbym teraz ten prolog pociągnąć, rozwinąć go, wysubtelnić. Mógłbym, lecz... Wolałbym nie.
Co dam w zamian? Może dobrze by było nie opuszczać literackiego kontekstu, wrócić do myśli o mięcie, co ją Garbaczewski odczuwa w bezpośredniej bliskości „zdań bez sensu”, i przechodząc od Nikołaja Ostrowskiego do Gustawa Flauberta – przypomnieć, że ten ostatni marzył o napisaniu powieści, która zupełnie nic nie znaczy, a jest tylko i aż melodią, intonacją, falowaniem fraz? Mógłbym, tyle tylko, że autorzy „Pocztu Królów Polskich” – Agnieszka Jakimiak, Marcin Cecko, Szczepan Orłowski i niejaki Sigismund Mrex – są z tego gatunku wirtuozów pióra, że gdyby ich tak pociąć i ulepić z nich jedno stworzenie, nie tylko Flauberta nie otrzymamy. To, co otrzymamy, będzie nawet poniżej poziomu ulubionej, trocinami wypchanej papugi Flauberta. Tak lotny jest usypany przez nich, usypany chyba na stu stronicach – wszak dzieło Garbaczewskiego nie żyje przez bite trzy godziny! - gruz zdań martwych, „sflaczałych”, pretensjonalnie zgrywających się na historiozoficzną metafizykę, pustych niczym bębenek Mieszka I. Słowem, literaturę, usypaną przez czterech drwali języka, z których pierwszy nie umie czytać, drugi nie umie pisać, dwóch ostatnich zaś nie wiadomo czego nie umie, choć jest lita pewność, że nie umie – tę literaturę mógłbym uwznioślić detaliczną analizą. Mógłbym, lecz... Wolałbym nie.
Podobnie z papuzimi wyglądami dwudziestu, jeśli nie siedemdziesięciu, scen, które się w żadną całość nie składają. Ot, jak tradycyjne ruskie ustrojstwo jest ten „Poczet Królów Polskich”. Poczet siedemdziesięciu udających życie bab, wyjętych baba z baby, a każda – wydrążona. Poczet siedemdziesięciu skorup, wystawianych na pokaz w planie żywym, ale najczęściej – przy pomocy kilku kamerzystów, co z filmową aparaturą ganiają za miotającymi się aktorami - transmitowanych na ekran. Trudno, by nie gonili, by nie dyszeli, by im się kable miedzy nogami nie plątały, skoro sami kapłani Melpomeny ganiają, i to po całym gmachu. Korytarzami wszystkimi, po schodach w górę i dół, za kulisami, do maszynowni inspicjenta, ku piwnicom, gdzie jęczy silnik poruszający scenę obrotową, na widownię, z widowni znów pod bufet, wszędzie, w każdą stronę, w pobliże każdej dziury, tam i sam, parami lub samotnie, ganiają, pędzą, chodzą i sapiąc – recytują gruz drwali polszczyzny. Z marsowymi obliczami klepią te łupiny puste, zaś nabite na pal, do prądu podłączone, gigantyczne serce z gumy, pulsując jękliwie – rytm klepania wyznacza. Serce... Czyżby sflaczała dętka dzieciństwa Garbaczewskiego urosła i kolor zmieniła na krwisty? Czy w tym zwiedzaniu zakamarków teatralnego gmachu o to idzie, że gdy pożar wybuchnie, co nie daj Boże, tragicy Starego Teatru już będą wiedzieć, którędy uciekać skutecznie? Innego powodu ich biegania nie widzę. Mógłbym kwestie tę rozwinąć, ale... Wolałbym nie.
To samo z atrakcjami, co je ganiający prezentują na sobie. Gdybym chciał ogromny odpust kostiumologiczny wymienić – musiałbym zaczernić pół internetu. Wolałbym nie. Zwłaszcza, że z tymi zdumiewająco przypadkowymi fatałaszkami, pistolecikami, futerkami, maskami, makijażami, perukami, ciżemkami oraz innymi kwiatuszkami do kożucha jest jak z pewnymi patykami, chyba dwoma. Otóż, po gmachu teatru łażąc jako Maryja Królowa Polski, tragiczka Marta Ojrzyńska paraduje z otulonymi białym jedwabiem patykami na głowie. Tak, drewno jej wyrosło z czaszki. Trudno, cóż począć. Kłopot jednak w tym, że gdyby Ojrzyńskiej wyrosły, dajmy na to, dwa żywe świstaki, albo cztery biurowe lampy, albo trzy talerze, waza plus aluminiowa chochla, bądź też gdyby nic jej nie wyrosło – na to samo by wyszło. Na zupełną pustkę, co udaje pełnię głęboką. I tak jest ze wszystkim. W „Poczcie Królów Polskich” nic, co widać i co słychać – nie jest konieczne. Jest, jakie jest, lecz gdyby inne było – niczego by to nie zmieniło. Mógłbym tedy stworzyć poemat o pospolitym ruszeniu scenicznej przypadkowości. Mógłbym, ale... Wolałbym nie.
Wystarczy już. Nie ma sensu ciągnąć tego dalej. Zapyta ktoś: „A o czym toto jest?”. Pytaniem odpowiem: „A niby o czym może być totalny, wszechstronny, trzygodzinny gruz?” Ci, co im odpowiada rytualna zabawa młodego polskiego teatru i młodej polskiej krytyki, dziecinna zabawa w ideologicznego kotka i estetyczną myszkę, zabawa, w której nigdy się nie mówi o „ciele” przedstawienia, za to od razu chętnie pieje się niestworzone, pretensjonalne bzdury o sensach przedstawienia – niech sobie przestudiują przedpremierowe wywiady z Garbaczewskim. Dowiedzą się, że seans jego jest analizą skomplikowanej, bo w historię wikłanej duszy naszej nadwiślańskiej, amen. A przecież w istocie – nie ma problemu. Gruz to gruz – i jest on nie do przejścia. Gruz może być tylko opowieścią o gruzie. Wszystko, co można, to wywieźć go, pozamiatać resztki i przewietrzyć salę. Filozofować o gruzie – nie uchodzi.
Kończę więc, kończę, choć ledwo zacząłem kilka tematów. Mógłbym je rozwinąć w szyderstwo, elaborat, uniwersytecki odczyt lub domowe wypracowanie pilnej pensjonarki. Obojętne. Mógłbym sparodiować Kotta, Słonimskiego, Boya lub, Boże uchowaj, Mrozka mego ulubionego, co w recenzji „Pocztu Królów Polskich” sugeruje, że Garbaczewski podąża oto śladem Konrada Swinarskiego! No i jak nie kochać Mrozka! Mógłbym więc wiele, lecz nie mogę nic. Nie chcę móc. Garbaczewskiego puste, niekonieczne, doskonale przypadkowe skorupy języka, kształtów, kolorów, gestów, min, rytmów, intonacji – zmieniły mnie w kopistę Bartleby’ego, bohatera starej noweli Hermana Melville’a, w szarego kopistę, który (nie wchodźmy w detale) nagle zaczął odmawiać współpracy z pustymi formami świata, jak mantrę powtarzając cicho: „Wolałbym nie”. Nic w tym zdumiewającego, bo jak długo można poważnie traktować męczący banał w roli faktu kluczowego? Jaki śmiech można wykrzesać, pisząc groteskę, która estetyczne i intelektualne źródła bębenka Mieszka I odnajduje w kontemplowanym przez reżysera w dzieciństwie flaku dętki na gwoździu w piwnicy pełnej konfitur? Jest teatr, na który nie wolno marnować opowieści.
Paweł Głowacki