Grupa Medeski, Martin & Wood odniosła jednej z najbardziej spektakularnych sukcesów ostatnich 20 lat – zarówno artystyczny, jak i komercyjny. Mało który zespół jazzowy potrafi zapełnić zarówno szacowne sale koncertowe, jak i parkiet klubu tanecznego. Dzięki przedziwnemu splotowi oryginalnych osobowości muzyka MM&W, choć inspirowana funkiem i hip hopem, jest na tyle nieprzewidywalna i bogata, że zaspokaja także gusta koneserów nowojorskiej awangardy. W rozdziale nienapisanych jeszcze podręczników historii muzyki improwizowanej przełomu wieków trio ma zapewnioną pokaźną ilość miejsca.
W najbliższych "Rozmowach improwizowanych” wywiad z perkusistą grupy Billym Martinem oraz basistą Chrisem Woodem. Muzycy opowiedzą m.in. o trudnych latach budowania pozycji zespołu i walki o artystyczną niezależność, o tym, co niezwykłego było w nagrywaniu płyty dla dzieci i wyjaśnią, dlaczego nie lubią klubów jazzowych.
Zapraszamy - Tomasz Gregorczyk i Janusz Jabłoński
Fragment wywiadu poniżej, całość w czwartek 10 maja o 22:00
Zespół Medeski, Martin & Wood nagrywał płyty dla kilku wytwórni – najpierw dla Gramavision, później dla Blue Note i wreszcie dla własnej Indirecto Records. Czym różniły się te trzy okresy działalności grupy?
Billy Martin: Stopniem kontroli i komfortu. Gramavision miała nad nami największa kontrolę. Szefowa tej firmy była naprawdę okropna. Nie było właściwie aż tak źle, ale jesteśmy dość przeczuleni na kwestie kontroli…
Chris Wood: Zmuszali nas do pracy z producentami, których nie chcieliśmy…
BM: A przypadkiem jeden z nich był mężem szefowej... Nasze pierwsze nagranie zrealizowaliśmy dla niezależnej wytwórni. Weszliśmy do studia i zatrudniliśmy zaprzyjaźnionego producenta. Za to w Gramavision powiedziano nam: „Oto ludzie, z którymi będziecie pracować”. Tym sposobem gość mógł pobierać odpowiednie wynagrodzenie, chociaż wcale go nie potrzebowaliśmy. Takie rzeczy tam się działy.
CW: Z biegiem czasu zaczęliśmy więc walczyć o swobodę.
BM: Można powiedzieć, że to dzięki wrednej szefowej nauczyliśmy się stawiać na swoim.
CW: Wciąż musieliśmy zgadzać się na producenta, ale zatrudniliśmy własnego inżyniera dźwięku. Kolejne nagranie nagraliśmy już zupełnie sami. Takie przeciąganie liny.
Z kolei Blue Note pozwoliło nam robić to, na co mamy ochotę. Oczywiście pojawiły się terminarze, deadliny i tego rodzaju rzeczy…
BM: Ale też większy budżet…
CW: Tak, budżet był większy i pod względem muzycznym było w porządku.
BM: Blue Note było naprawdę świetne. Do niczego nas nie zmuszano. Nie było żadnych oczekiwań.
CW: Aż w końcu nagraliśmy Radiolariance, serię aż trzech albumów wydaną w ciągu jednego roku. Nie ma na świecie wytwórni, która pozwoliłaby ci na coś takiego! Pod względem ekonomicznym to po prostu idiotyczne posunięcie (śmiech). Ale my bardzo chcieliśmy wydać te płyty. (…) Kiedy więc pojawiła się możliwość przejścia na swoje, zrobiliśmy to.
Grupa Medeski, Martin & Wood odniosła jednej z najbardziej spektakularnych sukcesów ostatnich 20 lat – zarówno artystyczny, jak i komercyjny. Mało który zespół jazzowy potrafi zapełnić zarówno szacowne sale koncertowe, jak i parkiet klubu tanecznego. Dzięki przedziwnemu splotowi oryginalnych osobowości muzyka MM&W, choć inspirowana funkiem i hip hopem, jest na tyle nieprzewidywalna i bogata, że zaspokaja także gusta koneserów nowojorskiej awangardy. W rozdziale nienapisanych jeszcze podręczników historii muzyki improwizowanej przełomu wieków trio ma zapewnioną pokaźną ilość miejsca.
W najbliższych „Rozmowach improwizowanych” wywiad z perkusistą grupy Billym Martinem oraz basistą Chrisem Woodem. Muzycy opowiedzą min. o trudnych latach budowania pozycji zespołu i walki o artystyczną niezależność, o tym, co niezwykłego było w nagrywaniu płyty dla dzieci i wyjaśnią, dlaczego nie lubią klubów jazzowych.
Fragment wywiadu poniżej, całość w czwartek o 22:00
Zespół Medeski, Martin & Wood nagrywał płyty dla kilku wytwórni – najpierw dla Gramavision, później dla Blue Note i wreszcie dla własnej Indirecto Records. Czym różniły się te trzy okresy działalności grupy?
Billy Martin: Stopniem kontroli i komfortu. Gramavision miała nad nami największa kontrolę. Szefowa tej firmy była naprawdę okropna. Nie było właściwie aż tak źle, ale jesteśmy dość przeczuleni na kwestie kontroli…
Chris Wood: Zmuszali nas do pracy z producentami, których nie chcieliśmy…
BM: A przypadkiem jeden z nich był mężem szefowej... Nasze pierwsze nagranie zrealizowaliśmy dla niezależnej wytwórni. Weszliśmy do studia i zatrudniliśmy zaprzyjaźnionego producenta. Za to w Gramavision powiedziano nam: „Oto ludzie, z którymi będziecie pracować”. Tym sposobem gość mógł pobierać odpowiednie wynagrodzenie, chociaż wcale go nie potrzebowaliśmy. Takie rzeczy tam się działy.
CW: Z biegiem czasu zaczęliśmy więc walczyć o swobodę.
BM: Można powiedzieć, że to dzięki wrednej szefowej nauczyliśmy się stawiać na swoim.
CH: Wciąż musieliśmy zgadzać się na producenta, ale zatrudniliśmy własnego inżyniera dźwięku. Kolejne nagranie nagraliśmy już zupełnie sami. Takie przeciąganie liny.
Z kolei Blue Note pozwoliło nam robić to, na co mamy ochotę. Oczywiście pojawiły się terminarze, deadliny i tego rodzaju rzeczy…
BM: Ale też większy budżet…
CW: Tak, budżet był większy i pod względem muzycznym było w porządku.
BM: Blue Note było naprawdę świetne. Do niczego nas nie zmuszano. Nie było żadnych oczekiwań.
CW: Aż w końcu nagraliśmy Radiolariance, serię aż trzech albumów wydaną w ciągu jednego roku. Nie ma na świecie wytwórni, która pozwoliłaby ci na coś takiego! Pod względem ekonomicznym to po prostu idiotyczne posunięcie (śmiech). Ale my bardzo chcieliśmy wydać te płyty. (…) Kiedy więc pojawiła się możliwość przejścia na swoje, zrobiliśmy to.