Lubię wiosnę roku 2005. Maciejowi Nowakowi jeszcze się wtedy nie śniło, że za siedem lat wystąpi w którymś z zimowych numerów warszawskiego „Przekroju” jako felietonista teatralny; Carlos Marrodán Casas, arcymistrz przekładów prozy iberoamerykańskiej, elegancko przepraszał świat za nieobecność „kurew” w polskim tłumaczeniu tytułu ostatniej powieści Gabriela Garcii Marqueza; Michał Kmiecik miał lat góra trzynaście i cała jego rodzina trzymała kciuki, by Michasia nauka czytania ze zrozumieniem zakończyła się – bądź miłościw, Panie Boże! – sukcesem; ja zaś dostałem od przyjaciela na urodziny prezent dojmujący – biograficzny film o Światosławie Richterze, pianiście osobnym, nie do podrobienia w grze, nie do pocieszenia w samotności. Tak, wiosna roku 2005 była spokojna, wolna od kłopotliwych atrakcji stawiania świata na głowie. Jakby tkwiła w niej milcząca zgoda na nieuchronność odwiecznej kolejności. Że wiosna przychodzi po zimie, a po wiośnie lato, nigdy odwrotnie. I że to jest dobre, bo naturalne. Była to zgoda podobna do sedna gry Richtera. Najpierw cudza nuta z przeszłości długo, bardzo długo na dnie twojego oka – a dopiero potem twój palec na klawiszu. Nigdy odwrotnie.
Bardzo przesadzę mówiąc, że nauka nut była dla Richtera tyleż opanowywaniem nowości, co odpominaniem, ożywianiem tego, z czym się urodził? Nie bardzo. To, co grał, miał w żyłach od zawsze, możliwe, że wstęgi jego genów były pięcioliniami całymi w czarnych kropkach i kreskach. Haydn, Bach, Schubert, Mozart... Grał ich stare opowieści życie całe, dziesiątki lat, wciąż od nowa, w stu, tysiącu punktach globu. I co? Przecież mógł to czynić w ciemno, w najgłębszym śnie, w nieprzytomności, jedząc, spacerując, czytając. Przecież powiedzieć, że znał grane nuty na pamięć, do dna, na wylot – to nic nie powiedzieć. I co? Zawsze to samo: siadał przed klawiaturą, otwierał partyturę, zakładał rogowe okulary i aż do końca nie spuszczał wzroku z pięciolinii. Zapytany, skąd ta zdumiewająca pedanteria u kogoś, kto zdaje się być ulepiony z tego, co gra, rzekł: żeby się nie pomylić, żeby nie dać się uwieść rzeczywistości, która wciąż kusi, by cudzych starych opowieści użyć instrumentalnie, by je jakoś nagiąć, zmiędlić, przystosować do współczesności albo do własnych duchowych fanaberii. Na przykład: zakochałeś się – fugi Bacha zmieniasz w pensjonarską szczebiotliwość. Albo: rak cię zżera – Mozarta zmieniasz w ołów. I jesteś, bracie! Jesteś, jak kiedyś był Herostrates, co spalił świątynię – zarżnął tajemnicę – i tak, z przytupem, po ułańsku, wychynął z anonimowości. Albo jesteś jak Michał Kmiecik, dwudziestoletni reżyser, który tuż po śmierci Jerzego Jarockiego dzielnie wyznał: „nie miałbym nic przeciwko, żeby tak kiedyś przeczytać o tym, że żyje jakiś wybitny polski reżyser. Nie mówię nawet o sobie. Ale byłoby to budujące, móc raz na jakiś czas przeczytać, że ktoś jest i fajnie, że jest, bo byłoby gorzej, gdyby tego kogoś nie było.” Wzruszające. Zwłaszcza skromność pokorna wyznania: „Nie mówię nawet o sobie”. I w ogóle wzruszająca jest ta w krótkich majtkach pretensja do świata, że po śmierci Jerzego Jarockiego świat miał czelność dostrzec, że Jerzy Jarocki nie żyje, a nie zauważył, że gdzieś sobie ciekawie żyją krótkie majtki, nawet jeśli nie krótkie majtki Michasia, to krótkie majtki Jasia, Monisi lub innego Piotrusia, co w sumie, generalnie jest fajniejsze, niż gdyby krótkich majtek nie było na świecie.
Tak, lubię wiosnę roku 2005. Pojąłem wtedy lekcję Richtera: najpierw cudza nuta w oku, na dnie, długo, bardzo długo – a dopiero później, o ile w ogóle, palec na klawiszu. I nie po to kolejność taka, by się świętoszkowatą pokorą wobec arcydzieła wykazać, ani też ze strachu przed krytykami, co niewierność wobec nut odkryją i dwóję postawią. Te duperele nie mają znaczenia. Rzecz zwyczajnie w tym, że instrumentalne, interesowne gmeranie w starych opowieściach – bo trzeba doczesność naprawiać, bo trzeba duszę swą spaleniem świątyni pokrzepić, bo trzeba ciekawie zaistnieć, bo to, śmo i jeszcze owo – zawsze zabija sedno opowieści, zmienia ją w marny kwiatuszek do kompletnie obcego jej kożucha doraźności. Lekcja Richtera jest prosta: tylko wierność starym nutom ocala tajemnicę starych melodii, a co komu po melodiach bez tajemnicy, jasnych jak gwint jasny i niczym drut prostych? Lubię wiosnę roku 2005, bo wtedy też, wedle prawideł tej samej wierności, Carlos Marrodán Casas przeprasza Polskę za żałosną nieobecność „kurew”, wynikłą z małostkowego lęku wydawcy przed mentalnością nadwiślańskich kółek różańcowych. Ostatnia powieść Marqueza nosi tytuł „Memoria de mis putas tristes”. Tak, „putas”, nie chce być inaczej, nie chce być po pensjonarsku. „Putas” to nasze „kurwy”, ni mniej, ni więcej. Tytuł winien więc brzmieć: „Rzecz o mych smutnych kurwach” – a jaki jest, do dziś nie zmieniony? „Rzecz o mych smutnych dziwkach”. Gmeranie w słowach-nutach Marqueza, gmeranie interesowne – by dla świętego spokoju wydawcy dobrze zrobić nieskalanym duszyczkom kół różańcowych – wcisnęło frazę oryginalną w lukrowany, letni kisiel.
Wiosną 2005 roku widzę, jak Richter zakłada okulary, by nie zranić nut, czytam Casasa, który przeprasza, bo czuje, że ogromnie dużo lodowatej ciemności się traci, gardząc „kurwami” – a dziś, po siedmiu latach, dzielny chłopiec Kmiecik rozwija swój po śmierci Jarockiego popełniony utwór protestacyjny i lepi w teatrze wałbrzyskim prywatną wersję obrządku dziadów, zaś Nowak, w felietonie pod kłopotliwie dowcipnym tytułem „A kysz, a kysz, a kysz!”, wyznaje na łamach „Przekroju”, iż jest to „spektakl fascynujący”. Fascynujący, gdyż chłopiec konfrontuje oto na scenie młodość z wielkością niedawno zmarłych gigantów: Jarockiego, Adama Hanuszkiewicza i Erwina Axera. Jeśli dobrze zachwyt Nowaka pojmuję – chłopiec duchy legendarnych reżyserów przywołuje z czyśćca, jak to w dziadach, ale, nie jak w dziadach, po to tylko, by przed nimi zamanifestować realne, ciekawe istnienie swoje, a także istnienie innych młodych. Udało się? Mam gratulować?
Zapytam: co jest w obrządku dziadów tą „nutą” nietykalną albo tym fundamentalnym „słowem”, nie do podmienienia? Nie po to Guślarz u Mickiewicza przywołuje widma, nie po to w zamierzchłych czasach żywi na mgnienie stawali się dla zmarłych ułomnymi Charonami i zwozili ich cienie na ziemię, nie po to wreszcie rok w rok na progu listopada płomyki się kolebią pod krzyżami – by ci, co wciąż jeszcze są tutaj, konfrontowali się ambitnie z drugą, niepojętą stroną, by gestami, recytacjami i spojrzeniami, ironią może, nawet szyderstwem, poprawiali swe doczesne humory, reperowali godność, skutecznie odganiali lęk. Istota dziadów to nie rytualne nabieranie pewności, to adoracja niepewności. Sednem, „nutą”, „słowem” konszachtów z drugą stroną jest bezradność. Kusi się widma ogniem bądź szeptem, by pomóc sobie we własnej samotności, wiedząc, dobrze wiedząc, że i tak wszystko po nic. To – taką „nutę”, takie „słowo” – się traci, instrumentalnie gmerając w trupach, zwłaszcza świeżych, bądź w starych melodiach, albo w dawno zamarłych opowieściach. Traci się sekret, nieuchwytność – zyskuje się na doraźnym, sekundowym istnieniu, a raczej istnionku pojedynczym. Jak chłopczyk Kmiecik.
Wiem, wiem – gmerania nigdy dość, gmeranie jest dzisiaj religią sceniczną. Dobrze wiem – Kmiecik to ani pierwszy, ani ostatni, co gmeranie uprawia. Szekspirów, Molierów, Gombrowiczów, Czechowów i innych stareńkich melodii, na wylot przegmeranych ku chwale doczesności, innych opowieści, wymiędlonych, pokreślonych, poprzestawianych, cudacznie wygiętych i fikuśnie upstrzonych – było, jest i będzie legion. Jak by rzekł Marquez: Morze utraconych tajemnic. Albo: Morze tajemnic sprasowanych w plakacik, manifeścik, protestacyjny wiecyk. I nie ma co kryć – w chłopięcych Kmiecika gierkach ze świeżymi trupami Jarockiego, Hanuszkiewicza i Axera jest coś nieprzyjemnie pretensjonalnego. Owszem. Z drugiej jednak strony – niby co z tym zrobić? Że zapytam w przenośni i w istocie o coś większego niż sam Kmiecik – zabić może? Chyba się nie da. Lepiej powiedzieć sobie za Panem Cogito, nie zmieniając ani jednego słowa: „Panie, dziękuję Ci że stworzyłeś świat piękny i bardzo różny”. Tak różny, że mieści się w nim wiosna roku 2005 i zima roku 2012, Carlos Marrodán Casas i Maciej Nowak, pamięć o Światosławie Richterze, który zaczynał od długiego patrzenia na cudze nuty, i żywy, dzielny chłopczyk Michał, co zaczyna od machania palcem. I to jest dobre.