Wojciech Nowik: Jana Webera brakuje dojmująco

Ostatnia aktualizacja: 21.11.2012 13:48
Wspomnienia wybitnego muzykologa
Wojciech Nowik: Jana Webera brakuje dojmująco
Foto: Glow Images/East News

Ze wzruszeniem i niepewnością wyłuskuję z pamięci zdarzenia i miejsca, które związały mnie w szczególny sposób przed półwieczem  z Janem Weberem. Ich opis, choć niewyraźny i niepełny, wydaje się istotny dla ukazania wyjątkowej osobowości Jana, Jego działalności, wielości zainteresowań oraz oceny profesjonalizmu.

Jan Webera poznałem osobiście w połowie lat sześćdziesiątych. Rozpocząłem wówczas - jeszcze jako student - pracę w Redakcji Muzycznej.  Działem Muzycznym Polskiego Radia kierował niezwykły w sposobie bycia i relacjach interpersonalnych Roman Jasiński. Jasiński – pianista, pedagog, autor prac historyczno-dokumentalnych o kulturze muzycznej,  słowem - człowiek uniwersalny, „renesansowy”, zaliczał do swych bliskich przyjaciół m.in. Szymanowskiego i Artura Rubinsteina, z Witkacym urządzał artystyczne happeningi, uznawane nierzadko za skandale towarzyskie, przyjaźnił się z wieloma artystami, ludźmi sztuki międzywojnia i czasów powojennych.  Ściany jego gabinetu, który traktowany był jak swoiste sanktuarium, zajmowały rozliczne fotografie artystów światowego formatu, z dedykacjami świadczącymi częstokroć o zażyłości z naszym Dyrektorem. Ze zdjęć tego panteonu sztuki spoglądali artyści, uwiecznieni swą wielkością na kartach historii.

Wspominam o tym miejscu z powodów istotnych zarówno dla Janka i dla nas w redakcji, jak też znaczących z uwagi na wykraczające poza znamiona prywatności reperkusje kulturowe i polityczne tego szczególnego zbioru. Jeszcze w międzywojniu bowiem Piotr Rytel, postać niewątpliwie ważna w naszym szkolnictwie i życiu muzycznym, w swych wystąpieniach nacjonalistycznych na łamach prasy warszawskiej pisał o „obcych nam Polakom” twarzach i napisach, które wypełniają gabinet   Romana Jasińskiego - ówczesnego dyrektora działu muzycznego „Polskiego tylko ze swej nazwy Radia”.  Do tego sanktuarium wchodziliśmy bardzo rzadko, okazjonalnie; czyniliśmy to nieśmiało, by nie zmącić aury tego miejsca. Czułem tu dziwne odwrócenie ról: wielcy artyści  przemieniali się w audytorium, a my stawaliśmy się  aktorami, jak w teatrze Becketta, czy w 4' 33'' Johna Cage, nieudolnie improwizując swe role.

Z Janem było inaczej.        

Zwykle, po wstępnych rozmowach z sekretarką, zaanonsowany znikał w gabinecie szefa. Nierzadko wypadali obaj na korytarz i żwawo podążali do fonoteki, aby przesłuchać zdobyte przez Jana  płyty. Dalszego biegu wypadków mogliśmy się  domyśleć. Miał on zwykle charakter powtarzanego  rytuału, wynikał z Jego pasji muzycznych i nieustannych poszukiwań dokumentujących najnowsze, wielkie interpretacje artystyczne.

Jan Weber był niewątpliwie osobowością, osobowością wyróżniającą się w środowisku swą pasją, wiedzą, działalnością radiową, przede wszystkim – nieprzeciętnymi umiejętnościami wynalezienia i zdobycia cymeliów fonograficznych. W tamtym, socjalistycznym ustroju, w epoce płyt winylowych, dostęp do nagrań firm zachodnich, z którymi współpracowali najwybitniejsi artyści, był niezwykle ograniczony. W naszej redakcji śladowe rezultaty tych działań znajdowały skromne odzwierciedlenie w audycjach cyklu  Po raz pierwszy na antenie. Janek miał przebogate, stale pomnażane zasoby płyt, które zdawały się stanowić cel i esencję jego życia. 

W odróżnieniu od większości kolekcjonerów, którzy niechętnie udostępniali swe  zbiory, Jan Weber dzielił się swymi  „odkryciami” bardzo chętnie i szczodrze. Zwykle pojawiał się niespodziewanie w drzwiach redakcji i nie przekraczając progu, charakterystycznym głosem oznajmiał nam tajemniczo: „ mam coś interesującego”.  Wspólne „przesłuchania” przeradzały się w  pozbawione akademickiej sztywności, ożywione, spontaniczne dyskusje,  obfitujące w dygresje, anegdoty, nierzadko – dowcipy, przełamujące stereotypy myślowe, ubarwiające szarość codziennej egzystencji, przede wszystkim jednak nadające sztuce, nawet tej najwyższej, wymiar ludzki.

Pamiętam, jak po wysłuchaniu starych nagrań płytowych poddanych masteringowi, z niezwykłymi interpretacjami Paderewskiego,  siedzieliśmy zauroczeni;  wówczas Janek przywołał nas do rzeczywistości następującą anegdotą: „ Po posiedzeniu rządu, nudnym ze swej natury, Piłsudski  spytał Paderewskiego z nutą ironii w głosie <  Pan Premier może nam teraz coś zagra,  może słynnego Menueta ?>   Pytanie spotkało się z natychmiastową ripostą: <Bardzo chętnie, pod warunkiem, że Pan Naczelnik zatańczy. >”.  Żywa umysłowość Janka, duch przekory wprowadzały ożywienie, wyrywały ze stanu estetycznej nirwany w jaki można było popaść w obcowaniu z najwyższego lotu interpretacjami. Nierzadko, widząc naszą ciekawość, Janek przerywał emisję   mówiąc: „Więcej wysłuchacie w mojej audycji”. Słuchaliśmy Jego audycji, przede wszystkim  autorskiego cyklu Reminiscencje muzyczne. Skupiały one uwagę nie tylko profesjonalistów, czy melomanów, zyskały uznanie przeciętnych, okazjonalnych słuchaczy, którzy swe zainteresowanie wyrażali w listach. Niekiedy zadawane przez nich pytania, dotykające np. prywatności, prowokowały Go do ironizowania z sytuacji. Kiedyś, po wysłuchaniu błyskotliwego Aufforderung zum Tanz Janek zwierzył się, że wścibski słuchacz dopytywał się natrętnie o pochodzenie niemieckie, na które miało wskazywać Jego nazwisko. „Zdradzę mu w sekrecie – powiedział nam konfidencjonalnym szeptem – że do najbliższych zaliczam Karola  Marię von Weber”.   

Do szczególnych cech osobowości Janka należało zainteresowanie oraz troska o młodszych kolegów i koleżanki z redakcji. Kiedyś, nasza koleżanka umieściła w swej audycji Appassionatę w nieznanej z radiowej anteny interpretacji Glenna Goulda. Powolne tempo narracji muzycznej rozwijane przez kanadyjskiego artystę wywołało żywy protest słuchacza. Uznał on to tempo za wynik błędów, których dopuściła się autorka audycji. W ostrym liście skierowanych do  radiowego tygodnika Antena domagał się wyciągnięcia konsekwencji i surowego jej ukarania. Janek w swej audycji dowiódł niezbicie niekompetencji słuchacza, wskazując na absurdalność sugerowanej przez niego zmiany obrotów płyty (45 na 33 prowadzących w konsekwencji do przemiany tonacji podstawowej), odwołując się również do principiów estetyki przyjętych wówczas przez Goulda. Domagał się też od słuchacza „w gorącej wodzie kąpanego” przeprosin autorki na łamach pisma, które zamieściło jego niesłuszne oskarżenia.

Po czterech latach pracy opuściłem Polskie Radio i związałem się Uniwersytetem Warszawskim. Moje bezpośrednie kontakty z Janem osłabły, stały się okazjonalne.

Z fragmentarycznych ze swej natury wspomnień formuję tu zaledwie szkicowy obraz Jana Webera – „człowieka radia” o szczególnej osobowości. Dzięki swym zdolnościom, wiedzy i pasji umiał za pośrednictwem tego medium  jak nikt inny otworzyć na muzykę uszy, umysł i serce słuchacza; potrafił uświadomić kompozytorom potrzeby i możliwości współczesnego odbiorcy; tworzył pomosty pomiędzy dziełem a słuchaczem, sztuką a jej recepcją.

Tego formatu ludzi radia co Jan Weber, mądrych i niestrudzonych propagatorów kultury dziś, w dobie jej tabloidyzacji, brakuje dojmująco.           

Wojciech Nowik

Warszawa, 2 listopada 2012 roku.