Na marnym ekranie – portret zwykłego dnia w marnym mieście na południowy-wschód od Tarnowa, portret uporczywy. 7-minutowy film sprzed 75 lat, puszczany wciąż od początku, film jak jąkająca się pod igłą ebonitowa płyta z melodią od zawsze dobrze znaną. Idą oto ludzie szarzy jak popiół, brną ulicami marnego miasta, skądś, dokądś, albo stamtąd – tam. Ktoś taszczy na plecach wielką niby góra bryłę z przaśnego lnu, pełną wszelakiego dobra. Ktoś walizy wlecze. Ktoś okutany warstwami materii sam jest jak tobół. Obojętne. Tak, obojętne kto i jak. Idą. I to nie jest obojętne. Kuśtyk, kuśtyk... I jeszcze raz, i jeszcze, i znów. Noga za nogą. Kuśtyk, kuśtyk, kuśtyk... I kolejny raz. Ci sami tą samą błotnistą ulicą, kolejny raz w dół kadru, na dół świata, albo kolejny raz w górę kadru i świata, albo kolejny raz przez rynek, ryneczek, a później w prawo, bądź lewo, prosto też. Jak by się błąkali. Za którymś nawrotem film obraca się w memento, refren, mantrę. W uporczywe przypominanie istoty rzeczy. Kuśtyk, kuśtyk, kuśtyk...
Jest rok 1938, David Teitelbaum, filmowiec-amator, czuje, że zbliża się koniec jego świata. Dobrze czuje. Niebawem już nigdy nie będzie tak, jak kiedyś było. Niebawem, w okolicach południa 19 listopada 1942 roku, gdzieś tam, jeszcze dalej na południowy-wschód od Tarnowa, w Drohobyczu, na rogu ulic Czackiego i Mickiewicza, pistoletowa kula Scharführera Karla Günthera przedziurawi niespotykanie elokwentny mózg Brunona Schulza, mózg, bez którego opowieści – czy najdotkliwsze teatralne spowiedzi Tadeusza Kantora byłyby w ogóle możliwe? „Umarła klasa” - bez noweli „Emeryt”, bez tej rzeczy o starcu, wracającym do szkolnej ławki? Teatr Śmierci – bez „Traktatu o manekinach”? Teatr Pamięci, czyli teatr bezradności – bez „Wiosny”, która kończy się cudownie gorzką abdykacją wszelkich nadziei, piękną zgodą na to, że, co Kantor wciąż od początku powtarzał będzie do końca, że mianowicie - „Dalej już nic”? Teitelbaum czuje zbliżający się koniec świata i wraca do miejsca swego urodzenia - do marnego miasta na południowy-wschód od Tarnowa. Włącza kamerę. Włącza? Niech będzie, niech tak się zwie kręcenie korbką. Uwiecznia szare wędrowanie byle kogo. Taśma łowi istotę płonnej mordęgi, inaczej zwanej życiem. W 1938 roku Kantor ma lat 23. Był tam wtedy, gdy Teitelbaum uwieczniał wędrowanie świata? Zza węgła którejś chałupy w rozsypce – patrzył na człowieka zgiętego pod lnianą bryłą, pełną wszelakiego dobra? Na człowieka wlokącego walizy? Na ludzi, co sami byli jak toboły? A może tylko pamiętał o tym wszystkim, o tym, co w dzieciństwie widział właśnie tam, w marnym miejscu – w Wielopolu?
Ten marny ekran, na którym niegdysiejszy dzień marnego miasta powtarza się wciąż od początku, stoi w pracowni Kantora, na poddaszu kamienicy przy ul. Siennej w Krakowie. Obok ekranu – reszta kruchej wystawy o fatalnie martwym tytule „Motywy żydowskie w twórczości Tadeusza Kantora”. Równie tępo można rzec: „Przepis na jajecznicę na pieczarkach”, lecz mniejsza z tym. Ludzie, których już nie ma, znów idą na ekranie przez tamto marne miasto, a blisko ich marszu – wielkie kokony, zrobione z szarych koców, bryły z seansu „Dziś są moje urodziny”, pakunki, w których jest ktoś lub tylko nic. Dalej, na ścianach – fotografie ze spektakli kilku, jeszcze zdjęcie Wielopola o zmierzchu, jeszcze podobizna starej mapy z zaznaczonym marnym miastem, jeszcze biała opaska z gwiazdą Dawida. Mało tego. Mało śladów. Ale wystarczy. Mało fotografii, a każda – zwłaszcza te z przedstawień - jak to fotografia ma w naturze swojej, nagle zamarły ruch portretuje, jakiś skostniały gest, czyjeś na wieki wstrzymane wędrowanie. Pan, co przez lata był adiutantem Kantora, zaprowadził mnie do prywatnego pokoju Mistrza, tuż obok pracowni. Otworzył szafę, pokazał marynarki, pokazał portki i na dnie szafy – buty. Sto par i wszystkie czarne. Sięgnął po jedną, zaczął podeszwy małym palcem wyginać i rzekł: „Widzi pan jakie miękkie... O to mu szło... O to, by nie bolało, by nie piło, kiedy się idzie...” Która to była godzina? Jaki dzień? 14.30, niedziela, 8 dzień grudnia.
Wcześniej, punkt 13.00, z okazji rocznicy śmierci Kantora, na ul. Kanoniczej 5, przed wrotami Cricoteki, już po raz 23 stanęły Żywe Pomniki. Jan Książek jako Wieczny Wędrowiec, Lesław i Wacław Janiccy jako Chasydzi z Ostatnią Deską Ratunku. Człowiek z plecakiem jak wielka bryła, pełna wszelakiego dobra, i z szarymi walizami tuż przy ziemi - z którym szedł, które taszczył w tylu seansach Kantora. Starozakonne indywidua z płaskim drewnem, z którym tyle razy pląsały w opowieściach Kantora, drewnem, co już nie pomoże, ale przecież nikt nie odmówi starozakonnym nadziei. Dwie rzeźby nagle zamarłego ruchu, skostniałych gestów, na wieki wstrzymanego wędrowania. Trzy pary nieruchomych butów na postumentach. „Widzi pan jakie miękkie... O to mu szło... O to, by nie bolało, by nie piło, kiedy się idzie...”
Żywe Pomniki w dniu jego śmierci, stawiane od 23 lat. Powtórzą się jeszcze? 8 grudnia w przyszłym roku? Staną? Lecz gdzie? Cricoteki przy Kanoniczej już pewnie nie będzie, staną więc po drugiej stronie Wisły, w Podgórzu, przy nowej siedzibie Cricoteki? A kiedy Książek już nie zdoła wziąć bryły plecaka na ramiona, kiedy Janiccy już nie będą mogli utrzymać deski? Ktoś inny zdoła, dwóch innych będzie mogło?
Tajemnica sztuki Kantora jest potęgą kilku znaków scenicznych, które nie dają spokoju, które nigdy nie dadzą spokoju. Wielki Gimnastyk i jego Plecak, Człowiek z Walizkami, Dwaj Chasydzi z Ostatnią Deską Ratunku, Cadyk z Trąbą Sądu Ostatecznego, Cudzołożna Nieboszczka ze swoim nędznym Bagażem, oni oraz wiele innych widm. „Niektóre żyją do dziś”, mawiał Kantor, który je wyśnił, bądź uroił sobie na jawie, w dzieciństwie, włócząc się pełnymi wędrowców ulicami marnego miasta. Każdy z tych znaków winien być początkiem opowieści, którą nie wiadomo kto ani czy w ogóle ktoś kiedyś napisze. Pytam o jutrzejszy los Żywych Pomników, gdyż bez ich uporczywie powracającego widoku, bez grudniowej obecności ich niemej mitologii, bez ich melancholii, bez ich potężnej nostalgicznej poezji – pamięć o seansach Kantora jest tylko pamięcią suchego archiwisty, piaskiem dat, obojętnym katalogiem fachowych epitetów teatrologicznych. Na przykład: „Urodził się...” Albo: „Jego matka żyła..., po czym zmarła...”
W 1938 ludzie szli przez Wielopole, taszcząc pakunki lub tylko samych siebie. Mieli ufność, że to ma sens. Na jąkającym się filmie Teitelbauma widać ich trupią nadzieję. W 1975 Kantor tworzy „Portret matki”. W podłużnej skrzyni – białe, pękate worki, a na każdym fotografia tej samej kobiety, od czasów dziewczęcych po starość. Obok na ścianie – zdjęcie cmentarza.
Worki. Tak, tylko to. Pękate worki w skrzyni, worki niczym zdobne w twarz matki plecaki, albo jak bryły, pakunki pełne popiołów dawnej czułości. Na końcu – krzyż i już ostatni pakunek pod krzyżem. Tak, tyle, nie więcej. Co zrobić z takim portretem? Co sobie na jego marginesie opowiedzieć?
Oczywiście, zawsze można oznajmić, że worków jest sześć, deski skrzyni są surowe, zaś fotografia cmentarza to kwadrat o boku metr pięćdziesiąt. Dla spokoju ducha śmiało można na tym poprzestać, zwłaszcza że worków jest rzeczywiście sześć, deski są rzeczywiście surowe, zaś fotografia cmentarza naprawdę jest kwadratem o boku metr pięćdziesiąt.
Paweł Głowacki