Na początku nie ma początku. Przaśny Czepiec nie pyta o politykę, nie zagaduje w sprawie Chińczyków, a Dziennikarz zdawkowym bąknięciem i zwiniętą gazetą nie opędza się od niego jak od upierdliwego gza, nie opędza się, gdyż go, jak i Czepca, nie ma.
Nie ma ich. Nie ma żadnej realnej postaci z tych, co są w "Weselu” Stanisława Wyspiańskiego. I nie majaczą zjawy. Wernyhora nie przytaszczy złotego rogu. Nie przyczłapie Chochoł. W godzinnym monodramie "Cosi, gdziesi, kajsi, ktosi”, co go samemu sobie ze słów "Wesela” Sławomir Maciejewski wysnuł i sam w nim na scenie Miniatura Teatru Słowackiego w Krakowie gra, nie ma realnych i nierealnych postaci, nie ma iluzji wnętrza chaty bronowickiej, nie ma ani ludowych, ani miejskich fatałaszków sprzed ponad wieku, brak jest ław zastawionych mięsiwem, pieczywem, kiszonymi ogórami i lasem flaszek z palną pocieszycielką. Nie zapętlają się dialogi, gdyż ich nie ma. Brak tańcowania, brak szamotaniny, brak bicia po pyskach, brak obmacywanek. Brak rzygania, który to brak w dzisiejszym nadwiślańskim teatrze bardzo cieszy. Brak rzygania i, co cieszy równie mocno - brak rzygania ideami. A kiedy słowa wszystkie już wybrzmią – nie ma zbiorowego portretu "pośniętych”, kolebiących się somnambulicznie w gorzkiej ciszy. Nieobecny Jasiek niczego nie zgubił. Nieistniejąca zjawa nie nuci pieśni o chamie. Na końcu nie ma końca. Co zatem jest w godzinie Maciejewskiego?
Hersz Singer, bohater opowieści Romana Brandstaettera "Ja jestem Żyd z <Wesela>”, wspominając listopadową noc wielkiego bronowickiego bełkotu i pijaństwa monstrualnego, kamienieje naraz i powiada: "Gdy tak stoję i myślę, i nie wiem, co mam ze sobą zrobić, widzę, że na progu izby stoi jakiś mały, taki blady, rudy, w czarnym szlusroku, sam stoi, nie pije i nie tańczy, tylko stoi i patrzy. Panie koncypiencie, ja takiego patrzenia, jak długo żyję, nie widziałem! Coś było w tym patrzeniu, coś było, ale co, nie umiem powiedzieć. I wie pan, co ja wtedy pomyślałem? Ja pomyślałem w złą godzinę, że od tamtego małego, bladego, rudego będzie wielkie nieszczęście. Wie pan, kto to był?”
Tamta noc listopadowa i mały, blady, rudy w progu. Bydlęco trzeźwy, więc go nie ma. Co widzi? Co słyszy? Czy trzeba to wyjaśniać? Trzeba tłumaczyć bagno ciał? Łapy czyjeś na czyimś zadzie, czyjeś paluchy w pętach tłustej kiełbasy, migające kawałki czerwonych facjat, żółte zęby na kiszonym ogórku, frenetyczne skoki grdyk, witających gorzałkę, włosy zlepione potem, ryk kapeli, symfonia dyszenia, a w szczelinach tego przewalającego się molocha - słowa kulawe, strzępy zdań, kłaczki niedokończonych sentencji, łupiny, pożal się Boże, mądrości inteligenckich i chłopskich. Jeszcze nie ma postaci, jeszcze nie ma dialogów, jeszcze nie ma scen nieodległego arcydzieła. Tak, to widzi, to słyszy. Mały, blady, rudy. Sam. I tyle mu wystarcza. Sam na progu. Za jego plecami - obojętne ciemności świata, przed nim - delirium.
W godzinie Maciejewskiego jest tylko Maciejewski, który jest nikim. Ot, mała, chuda blond-postać bez imienia, w jasnej koszuli bez specjalnych właściwości i takich czerwonawych spodniach. Owszem, jest jeszcze rockowa kapela – dwie gitary i perkusja – lecz gdzieś z tyłu, w cieniach. Coś niby ruchome, dyskretne meble człekokształtne, tak dyskretne, że z małym, chudym blond-nikim nie zagrają żadnego rockowego koncertu, nie zrobią ze zdań Wyspiańskiego listy dyskotekowych przebojów, zagrają ledwie pięć, może sześć drobin, ale czy to jest rock, czy rap, czy coś innego - diabli wiedzą. Zresztą - nie o to chodzi. Uczynią jakieś gesty; mrukną cicho; mały, chudy blond-nikt coś do nich powie, spojrzy na nich. Nic więcej. Słowem - w seansie, w którym prawie niczego nie ma, nie ma też Wyspiańskiego unowocześnionego rockiem. Przez całą godzinę scena będzie tym, czym jest w istocie. Niczego nie będzie udawać, do niczego nie będzie odsyłać, niczego nikomu nie będzie narzucać. Będzie tylko sobą – pustym prostokątem dla występów, dnem nieruchomego powietrza, dobrego dla starych słów.
Co w istocie znaczy tytuł "Cosi, gdziesi, kajsi, ktosi”? Że ty, pojedynczy, tylko tu i teraz, na widowni siedząc, słuchasz jego, tak samo pojedynczego, który tylko tu i teraz, ze sceny, mówi wreszcie swobodne słowa Wyspiańskiego, słowa wreszcie w nic nie uwikłane. I na grzbietach liter nie robi topornych wycieczek do niczego, co brzęczy dziś na ulicy, w gazetach, w telewizji. I nie poucza cię, nie strofuje, nie biczuje, nie wciska ci do głowy jedynie słusznych tez o palących problemach współczesnej Polski, nie pstrzy cię żadną publicystyką, żadną ideologią, żadną maską żadnego patriotyzmu. On tylko prosi niemo: "Posłuchaj, spokojnie posłuchaj...”.
Smakowitość monodramu Maciejewskiego nie tylko na tym polega, że Maciejewski nie odział zdań Wyspiańskiego cepelią udającą galicyjską modę z przełomu XIX i XX wieku. Jego smakowitość w tym głównie, iż Maciejewski nie zdusił fraz Wyspiańskiego żadnym z jakże atrakcyjnych kolorytów lokalnych naszej współczesności. A mógł, oj, bardzo mógł, bo przecież początkujący z niego reżyser, wstępujący w nowoczesny nasz teatr, więc...
Jest coś w "Weselu”, co się nie nadaje do dźgania parzących problematów naszych dni? Antysemityzm? Proszę bardzo! Kulejąca troska władzy o los rolnika w Unii Europejskiej? Jak najbardziej! Ideologiczna pasywność inteligencji? Do wyboru, do koloru! I tak dalej. Wystarczy tylko, jak to się mówi, odpowiednio rozłożyć akcenty inscenizacyjne. W roli Panny Młodej obsadzasz trzynastolatkę, w roli Poety - śliniącego się pięćdziesięciolatka, i dzięki takiej obsadzie odważnej scena szukania serca pod zakładką gorsetu staje się w twym wstrząsająco aktualnym przedstawieniu mocną wypowiedzią w kwestii polskiej pedofilii. A gdy jeszcze szyję poety dyskretną koloratką ozdobisz, to ho ho, chłopie, ho ho ho! Dzielny jesteś jak gwint jasny! Zostaniesz następnym dyrektorem Narodowego Starego Teatru! Stawiam pół, że się nie mylę!
Maciejewski nie jest tak dzielny. W światku pospolitego ruszenia teatralnej dzielności - tchórz z niego potężny. Z ogromu słów "Wesela” - a w "Cosi, gdziesi, kajsi, ktosi” nie ma ani jednej sylaby, której by u Wyspiańskiego nie było - wybrał pojedyncze zdania, niezbyt długie sekwencje, i jeszcze te już dziś prawie aforyzmy, co ich nie sposób nie znać na pamięć. Wybrał godzinną, niespieszną kaskadę i jako mały, chudy blond-nikt, z rzadko spotykaną wirtuozerią aktorską, z tym jakimś wręcz proteuszowym talentem - lekko i swobodnie żonglował wszystkimi smakami słów, ich odcieniami, wielorakimi stężeniami ich goryczy, ironii, chłodu lub ciepła, wciąż prosząc niemo: "Posłuchaj, spokojnie posłuchaj...”
Najfatalniejsze pytanie histerycznej nowoczesności teatralnej brzmi: "O czym jest sztuka X dziś?”. Odpowiedzi, jaką swym monodram daje Maciejewski, nie sposób ominąć. "Wesele” jest dziś o tym, że należy "Weselu” dać wybrzmieć na czysto. Nie gmerać w nim, nie międlić go, nie naginać, nie dławić. Trzeba po prostu łapy swoje - za plecy przełożyć. I tyle. Wtedy słowa Wyspiańskiego w zasłuchanej głowie - głowie pojedynczej, samotnej, nie w abstrakcyjnym łbie plemiennej zbiorowości - już same czynią, do czego stworzone zostały. W jednej głowie - zamieszanie, w drugiej - może odrobinę wstydu lepią, w trzeciej - budzą małą panikę, a w entej - rodzą myśl jakąś głębszą, na przykład o Polsce, albo o wódce, to najzupełniej obojętne. W każdej pojedynczej głowie coś innego się dzieje, lecz zawsze kleci się tam okruch skrajnie intymny, nie na sprzedaż, nieprzydatny dla handlu wymiennego. Zawsze tak. Wystarczy tylko nie wydurniać się pretensjonalnie na nitce łączącej zasłuchaną głowę z bardzo starym słowem.
Paweł Głowacki