To nie rogaty diabeł z widłami we włochatej garści, cuchnący paloną siarką, stukający kopytem, wciska w głowę nic nie znaczącego wojskowego golibrody szaleństwo zranionej miłości. Nie diabeł rogaty, nie demon okutany prześcieradłem, nie oszalały czarny dym ani żaden inny gość z piekieł nie tresuje go refrenem: „Masz zabić niewierną Marię! Masz zabić niewierną Marię! Masz zabić! Musisz! Musisz! Musisz!” Żaden niecodzienny, nieziemski dygot pod skorupą ziemi nie przenosi się na żyły golibrody, na jego serce, na jego mózg. Nie snują się tajemne mgły, nocami nie mruczą puchacze, nagle zdechłe z przerażenia skowronki nie spadają z drzew. W „Woyzecku” Georga Büchnera dzieje się tylko to, co zawsze się dzieje, zawsze i gdziekolwiek. Prawie nic. By w tej w dwudziestu siedmiu suchych jak pieprz fragmentach dramatycznych sportretowanej mieścinie Woyzeck oszalał – nie jest potrzebny rogaty diabeł. Wystarczy kilka zwyczajnych, nudnych dni bez właściwości. Kilka od zawsze widzianych twarzy, trochę na wylot znanych gestów, garść jak drut prostych, banalnych słów. Na przykład: „Włos”. Kapitan ciska tym słowem w Woyzecka. Włos, włos z czyjejś golonej brody, obcy włos w zupie, a może włos pięknego Tamburmajora na skórze Marii... Tak, prawie nic nie zostało powiedziane - a niebawem dokona się wszystko.
W napisanym świecie Büchnera nie ma gości z zaświatów. Inaczej mówiąc - to marne napisane miastko nie potrzebuje operetkowo dzierganej tajemniczości. By spod szarej powłoki człowieczka zwanego Woyzeckiem nieusuwalną ludzką ciemność wydobyć – Büchner nie otacza człowieczka monstrualną pajęczyną wszystkich możliwych form tak zwanej metafizyki. Dla wzmożenia pretensjonalnej magiczności - nikt tu opętańczo nie wyje, nie miota się, nie czołga, nie robi marsowych min, nie skowyta nagle zmienionym głosem ani żadnych innych cudactw nie czyni. Słońce nie staje się księżycem w środku dnia, siny dym nie włazi do pokojów, domy nie stają na kominach, dziecko zaś nie przepoczwarza się w owinięty prześcieradłem kamień sporej wielkości. Tu wszystko jest – normalne. Stoły, drzwi, ulice, okna, krzesła, kubki w kredensie, ludzie i nóż, którym Woyzeck przedziurawi Marię, i miejski staw, gdzie się utopi, i cała nieogarniona reszta detali. W miastku tym szaleństwo sprowadza zwykły, nudny dzień. Wystarczy tylko uważniej spojrzeć na byle co – choćby na zapatrzonego w Marię Tamburmajora - wystarczy uważniej wsłuchać się w trywialne słowo „Włos”. By dotknąć ciemności – Büchner nie pompuje gigantycznego balonu estetycznej dziwaczności. By dojść do tajemnicy – idzie przez realność, po grzbietach rzeczy, ludzi i przaśnych zdań. Nie brnie przez mgłę pełną cudactw i tajemnych fajerwerków. Stąd gorycz „Woyzecka” – opowieści liczącej sobie z grubsza już sto osiemdziesiąt lat – wciąż jest tak świeża, uwierająca. Dni temu kilka, na premierze „Woyzecka” w Narodowym Starym Teatrze, nie uwierało nic. Nic poza sennie kapiącym czasem i górą metafizycznego papieru. A świeżość? Szkoda mi liter, by o tym pisać.
Przecież reżyser Mariusz Grzegorzek niewiele, a nawet nic nie ma wspólnego z dzisiejszym Starym Teatrem, przecież nie jest nawiedzonym smykiem reżyserii, przecież nie ma lat dwudziestu, trzydziestu, a nawet chyba i czterdziestkę już minął, więc umie czytać po staremu, czyli ze zrozumieniem – jakim więc fatalnym cudem z arcydzieła Büchnera wyczytał aż tak pretensjonalną mgłę? Jak myślał nad zdaniami „Woyzecka”, że mu się twarde niczym gruda żwiru miastko obróciło w wyobraźni w obwieszoną starymi prześcieradłami i obrusami wielką szpitalną salę, zaludnioną osobnikami o wyraźnie zgruchotanej psychice? Rzeczywiście uwierzył w to, że czarne sedno opowieści Büchnera można złowić w sieć jarmarcznego teatrzyku terapeutycznego, co go sobie klecą popołudniami zupełnie i raczej już na amen odklejeni od wszelkiej realności pacjenci? Niepojęte. I niepojęty też efekt.
Tak właśnie – niepojęty jest „Woyzeck” Grzegorzka. Ale i w teatrze nigdy inaczej nie bywa z cudami zbyt cudacznie cudującymi. Tuż po premierze dwie znajome – dojrzałe damy w sile wieku, jedna lekarka, druga profesor uniwersytetu – wcisnęły mnie w kąt przy szatni i z przerażeniem w załzawionych oczach załkały kolosalną, niekończącą się litanię własnego popłochu.
Błagamy, powiedz, o co chodziło! Właściwie dlaczego Woyzeck (Wiktor Loga-Skarczewski) zabił Marię (Marta Nieradkiewicz)? Dlaczego użył w tym celu kilometra folii bąbelkowej? Czemu żarówki zjeżdżają z sufitu i są w różnych kolorach? Co mają znaczyć puszczane przez głośniki współczesne przeboje rockowe oraz stare polskie szlagiery? W jakim celu Maria próbuje się nieskutecznie utopić w wiadrze wody? Kiedy ten wioskowy chłoptaś, co ma nierówno pod sufitem, palce wykrzywiając recytował wierszyk o sroczce, co kaszkę ważyła - to miałyśmy płakać czy też śmiać się? A kontemplując scenę, kiedy Doktor (Krzysztof Zawadzki) sznurkami unieruchamia rozebranego do rosołu Woyzecka – przemyśleć miałyśmy ontologię sznurków, czy raczej zadumać nam trzeba się było nad nocnymi możliwościami jasno oświetlonego rosołu Woyzecka? Jak Doktor przez pięć minut rzuca drażami w ścianę – dlaczego słychać dudnienie? Czyżby to był timbre obojętnego Boga? A co z wioskowym głupkiem, który jako chyba osioł, albo może koń – sika pod krzesła, na których klęczy? Czy reżyserowi szło o ukazanie żółtej strugi sekretów losu ludzkiego? A jeśli dziecię jest zawiniętym w prześcieradło głazem, to czy o to idzie, że dziecię to potężny ciężar wychowawczy jest, czy też o to, że rodzimy się, by po śmierci stać się nieruchawymi jako te kamyki na łąkach? Dlaczego nikt nie porusza się po scenie normalnie, tylko każdy – dziwacznie, tajemniczo, jakby chodem niecodziennym wielki sekret przemycał? I czemu wszyscy mówią dokładnie tak jak chodzą? I dlaczego każdy ma twarz o wyrazie twarzy średniowiecznego alchemika, co kamień filozoficzny odkrył? I do czego odsyłają te gigantyczne obrusy i prześcieradła? Do publicznej pralni? A może – jako że obrusy białe, wyszywane, solidne – do wigilijnego karpia? A dlaczego...
Wystarczy. Zwłaszcza że zanotować całą tę litanię popremierowego popłochu – to zaczernić stron najmniej dwadzieścia. A inaczej rzecz ujmując – to stworzyć katalog wszystkich, pełne dwie godziny trwających inscenizacyjnych atrakcji Grzegorzka. Jest ich cała Sahara. Suchy ocean ziaren napuszonej dziwności robionej dziwacznością, tajemnicy ulepionej z tajemniczości frenetycznej, metafizyki serwowanej widzom przy pomocy bombastycznego fotoplastykonu scenicznej metafizyczności.
Cóż miałem rzec spłoszonym, dokumentnie wykończonym psychicznie damom? Zmilczałem. Przecież nie mogłem im radzić, by sobie w domu twarde arcydzieło Büchnera przeczytały. Nie mogłem tego radzić, gdyż seans Grzegorzka jest tak kosmicznie daleko od prostego piękna oryginału, że nawet opanowanie oryginału na pamięć - nic nie da. Między czystym realizmem Büchnera a maniakalnie wyciąganymi z kapelusza za uszy sztucznymi królikami Grzegorzka – kładek nie ma. Zmilczałem więc i pomyślałem o starej mądrości pewnego Mistrza. Nauczał: „Nadmiar poezji – to takie przykre w konsekwencjach”. Nie inaczej z tajemniczością. Jej na scenie nadmiar, jej nachalność, jej uporczywość – zawsze kończy się obojętnością widza. To, co w nadmiarze podane, dewaluuje się nieuchronnie i bardzo prędko. Od której minuty pusta tajemniczość „Woyzecka” Grzegorzka ani ziębi, ani grzeje? Od siódmej. A dalej już tylko wielki papier.
Paweł Głowacki