„Mało”. To wszystko, co zasmucona redaktor Donata Subbotko zdołała powiedzieć o ostatecznym pożegnaniu pana Jerzego Treli z Klatą Janem. Tylko jedno słowo.
Ich ostateczne pożegnanie. Nie mogło stać się inaczej. Pan Trela wyznał Subbotko: „Nie mogę nie zareagować, kiedy poniewierają bliskiego mi człowieka”. Chodzi o „Zamach na Swinarskiego?” oraz „Transmigrację Konrada Swinarsky’ego” - dwa na kanwie tragicznej śmierci reżysera sklecone w Narodowym Starym Teatrze wice, których komizm był na poziomie bąka, co go najodważniejszy z przedszkolaków pod kocykiem puszcza w czasie poobiedniego leżakowania, wstrząśnięta wychowawczyni nie wie, który to puścił, zaś jej poznawcza panika wzbudza szaloną wesołość reszty płowych główek, albowiem płowe główki dobrze wiedzą, że choćby nie wiadomo jak długo i namiętnie wychowawczyni kocyki obwąchiwała, to i tak nie dojdzie, który to, nie dojdzie, gdyż najodważniejszy posiadł umiejętność wydawania brzmień bezzapachowych. „Robienie sobie takich jaj (...) mnie się nie podoba”, powiedział pan Trela o dwóch wicach Klaty.
Złożył wypowiedzenie – i nic. Nikt nie zadzwonił, więc i on do nikogo nie. Któregoś popołudnia przyszedł do Narodowego Starego Teatru zabrać resztkę swoich rzeczy, zwyczajnie posprzątać po sobie, i spotkał Klatę. Na korytarzu. Kto wie, czy nie przy toaletach, w sunącej z bufetu woni płucek na kwaśno i sałatki z porów. Zacne miejsce. Pan Trela: „Powiedziałem mu dzień dobry, odpowiedział. Tyle”. Subbotko: „Mało”.
Mało? Na „dzień dobry” pana Treli Klata bąknął swoje „dzień dobry”, a w finale wspaniałej tej dysputy pokoleń teatralnych zapewne dodał: „no to – do widzenia”, albo tylko: „pa”. Mało? Być może. Lecz niby co, w jakiej sprawie i jakim językiem miał Klata rzec na pożegnanie do człowieka, który przez życie całe powiedział tak dużo, fantastycznie dużo, wszystko właściwie – u Swinarskiego, u Andrzeja Wajdy, u Jerzego Jarockiego, u Jerzego Grzegorzewskiego mówiąc językami Mickiewicza, Gombrowicza, Szekspira, Wyspiańskiego? Wiem, wiem, gdy tak na korytarzu stali naprzeciw siebie – Teatr i Klata – do premiery „Towiańczyków, królów chmur”, dzieła kolejnych, by tak rzec, Petelskich najnowszego teatru polskiego, czyli Jolanty Janiczak i Wiktora Rubina, jeszcze daleko było. Ale przecież Klata musiał już mieć na biurku partyturę najnowszych Petelskich, musiał już znać ich zachęcające słowa, które ja w programie przeczytałem w niedzielę. I co? Zamiast „pa” mruknąć – miał Klata ryknąć: „Zostań, stary, zostań, bo mam dla ciebie rolę w szalenie ciekawym spektaklu o targanej przez widma romantyczne biednej duszy polskiej!!!!”? Po czym miał pana Trelę znęcić tymi oto wstrząsającymi frazami Janiczak i Rubina, drukowanymi dziś w programie premiery „Towiańczyków, królów chmur”?
„Z dnia na dzień, z roku na rok coraz bardziej uzbrojone Bóg, Honor, Ojczyzna, Naród stawały się minami czekającymi na rękę z zapalnikiem. Przybywały ręce, odbezpieczały miny, miny wybuchały, pochłaniały bohaterów, despotów, poetów, samobójców. Na ziemi pełnej niewybuchów powstawał nowy kraj, nowy naród. Spektakl jest próbą zdemilitaryzowania idei, które w epoce romantyzmu nabrały rozpędu i od wieków pędzą groźnie uzbrojone przez miliony egzystencji, miliony ciał, marzeń, pragnień. Spektakl jest poszukiwaniem zaminowanych pól, spacerem przez kanały i piwnice, gdzie być może drzemią jeszcze niewybuchy”.
Szczerze mówiąc, czuję się jak tamta, paniką poznawczą ogarnięta wychowawczyni przedszkolna. No bo jak to tak? Skoro miny – choćby Bóg – były coraz bardziej uzbrojone, to na zasadzie jakiego cudu były zarazem minami czekającymi na uzbrojenie zapalnikiem? Jeśli przybyłe ręce odbezpieczały miny i miny te wybuchały, pochłaniając liczne ofiary (Przepraszam, ale niby czym miny pochłaniały? Otworem gębowym? Nosem? Lewym uchem?), to wedle prawideł jakiej alchemii nowy naród powstawał na terenie pełnym – niewybuchów? To w końcu były te wybuchy, czy nie było tych wybuchów? I czy miny, czyli idee, czekały na rękę z zapalnikiem, czy też jednak nie czekały, tylko nabrały rozpędu i pędziły, pędziły, gonione przez ręce z zapalnikami, które to gonienie kompromituje ręce z zapalnikami, gdyż pędzące miny są już przecież groźnie uzbrojone przez miliony, na przykład, pragnień? Jeśli te niewybuchy jednak pędzą, to pola, kanały oraz piwnice zaminowane sprinterskimi niewybuchami muszą pędzić z tą samą, co niewybuchy, prędkością, bo przecież taka piwnica choćby, zaminowana pędzącymi niewybuchami, nie może tkwić w miejscu, gdyż gdyby tkwiła w miejscu, to by była w dynamicznej sprzeczności z minami pędzącymi, ergo – byłaby piwnicą zwyczajną, na ziemniaki i węgiel, piwnicą, po której spektakl Janiczak i Rubina, pragnący wytropić ogarnięte pędzącą drzemką miny, raczej by nie spacerował. No, chyba że pędzące miny pędzą po piwnicy w kółko. Wtedy piwnica, owszem, może sobie stać, a łowy przestają być problemem. Wystarczy, że Janiczak i Rubin wejdą do piwnicy, w dowolnym miejscu okrągłej bieżni min sieci rybackie rozstawią – i wszystkie pędzące miny w mig w sieci wpadną i będzie po kłopocie. Czy tak? A może inaczej?
Nie ma co kryć, gdy normalny człowiek wstrząsające frazy zachęty Janiczak i Rubina choć przez chwilę na poważnie weźmie, natychmiast w groteskowa paranoję wpada. I dokładnie to samo z człowiekiem się dzieje wobec „Towiańczyków...”, granych na Scenie Kameralnej Narodowego Starego Teatru. Ta dwugodzinna wydmuszka jest idealnym ucieleśnieniem kłopotliwie nawiedzonej bredni Janiczak i Rubina o minach stojąco-pędzących, które wybuchły, nie wybuchnąwszy, oraz nie wybuchły, wybuchnąwszy. Bogu więc niech będą dzięki, że wtedy, na korytarzu, Klata rzekł do pana Treli tylko „pa”, a nie wyrecytował dla zachęty zdań, które przepisałem z programu. Zresztą – nie musiał Klata wysilać się zbytnio. Nie musiał recytować, nie musiał zachęcać – pan Trela i tak występuje w „Towiańczykach...” Nie osobiście, lecz jednak. Najnowsi Petelscy wzięli jego na taśmie nagrany głos, jego obezwładniająco krystaliczne mówienie (Były to słowa z „Dziadów” Swinarskiego? Ze Swinarskiego „Wyzwolenia”? Obojętne) i przez głośniki je puścili ze dwa razy. I zrobili z mówienia to samo, co z reszty cytatów z przeszłości – z kostiumów, z pioseneczki jednej, ze słów Mickiewicza, z wypchanego trocinami konia, przypominającego rumaka z obrazu Podkowińskiego „Szał”. Wiaderko zrobili. Wiadereczko, żeby sobie w swojej piaskownicy teatralnej babeczki swego taniego szyderstwa klecić. To wszystko.
Co począć z „Towiańczykami...”? Rzecz w tym, że nie chce się robić nic. W akapicie analizującym problemat min - już odfajkowałem kwestię intelektualnej potęgi dzieła Janiczak i Rubina, sprawę tak zwanego „przesłania”. Co dalej? Mam do inscenizacji przejść? I co – znów ten sam trud układania dowcipów mam podjąć? Przez chyba pół seansu kompletnie goły Towiański (Krzysztof Zarzecki) niepoczytalnie wrzeszczy coś. Czy mam pociągnąć facecję, że Zarzecki winien popracować nad komunikatywnością, gdyż mowa jego jest mniej wyrazista niż jego ptak? Nie chce mi się. Wypchany trocinami koń ustawiony jest tak, że głowę ma dla nas niewidzialną, ukrytą gdzieś za ścianą z drewna. Czy mam subtelnymi detalami ubarwić żart, iż dzieło Janiczak i Rubina jest tej myślowej i estetycznej klasy, że nawet wypchany trocinami koń nie chciał na dzieło patrzeć, nie chciał dzieła słuchać – więc samobójstwo popełnił, z rozpaczy i wstydu skutecznie waląc łbem w sztuczny mur? I mam dorzucić refleksję, iż stercząca w kącie choinka oraz pianino – niestety nie miały końskiego szczęścia? Nie chce mi się. Wszystkie ściany domu Adama Mickiewicza i Celiny Mickiewicz są, niczym jeż przed psem, nastroszone wbitymi śrubokrętami, szablami, nożami, tasakami i siekierami. Mam bąknąć żartowną refleksję o wyraźnym kryzysie w rodzinie Mickiewiczów, kryzysie tak wielkim, ze ostre narzędzia pasjami latają po pomieszczeniach, niczym te miny przeciwpancerne, umykające przed goniącymi je rękami narodu naszego? I mam refleksję tę okrasić tezą, że gdyby Adam lub Celina skupili się przy rzutach i gdyby któreś trafiło wcześniej, to by widz nie musiał się na „Towiańczykach...” męczyć dwie płaskie jak opłatek godziny? Nie chce mi się. Zanim wszystko się zacznie – na środku foyer, tuż przy szatniach, aktor któryś, chyba Zygmunt Józefczak, przewala się pod kołdrą na dnie monstrualnego akwarium. Kupując mineralną w bufecie pytałem, lecz niestety – nie mieli karmy dla rybek. Nie mieli też rybek. A żal. Gdyby mieli rybki – kupiłbym ze trzy i do akwarium bym wrzucił, żeby Józefczak nie czuł się tak samotny. Ale opowieści o tym żalu moim nieutulonym też nie chce mi się rozwijać.
Po kolejnym bliskim kontakcie z Narodowym Starym Teatrem, który w dziewięciu przypadkach na dziesięć jest dostarczycielem wielkich bezzapachowych atrakcji dźwiękowych, kompletnie nic się człowiekowi nie chce. Przemilczę więc raz farsowo komiczne, innym razem bombastycznie operetkowe aktorstwo. Przemilczę oleistą monotonię całości. Nic nie powiem o drugiej goliźnie, tym razem kobiecej, goliźnie, która, jak i pierwsza, poszła na zmarnowanie. O żadnej innej dziwaczności nie powiem ni słowa. Nie chce mi się. Nie chce mi się tym mocniej, że przecież jutro, najdalej w czwartek, ktoś ogłosi, że „Towiańczycy, królowie chmur” to kolejne, wstrząsające, gorzkie, bolesne, śmiałe, mądre, głębokie, bezkompromisowe i jakie tam jeszcze – rozliczenie Narodowego Starego Teatru z tradycją teatralną oraz mitami zgubnymi, mesjanistycznymi, co się w duszy plemienia naszego wciąż żarzą, żarzą i żarzą. Amen.
Więc nie. To, że Klata bąknął na korytarzu do Teatru jedynie „pa” – to w istocie wcale nie jest mało. Dzięki „pa” Klaty – w niedzielę nie było Teatru w dzisiejszym teatrze Klaty, a to jest nieobecność kojąca, zwłaszcza dla Teatru. Owszem, był tam, był i jest zrobiony w dziecinne wiadereczko niegdysiejszy głos Teatru, lecz trzeba mieć nadzieję, że większość widzów głosu Teatru raczej nie rozpozna. Ja mam nie tylko nadzieję taką, ja mam taką pewność. W końcu wiadereczko Janiczak i Rubina jest w swojej banalności zbyt atrakcyjne, zbyt papuzie i odpustowymi błyskotkami mamiące zbyt cwaniacko, by ktokolwiek miał ochotę łowić uchem istotę rzeczy.