„No i jestem. No i co?” – rzekł Polak w zeszłym tygodniu. W środku pęczniejącej afery słuchu absolutnego podszedł ten pępek świata do półki z dziełami Williama Szekspira, nieznoszący sprzeciwu wzrok na grzbiecie tomu „Hamlet” zawiesił i słowa „No i jestem. No i co?” wycedził tak, jakby żądał: „Zrób coś ze mną! Natychmiast i bez szemrania! Nie bądź w teatrze starą elżbietańską ramotą, tylko się uwspółcześnij i bądź portretem moich dziś problemów, palących bolączek i namiętności!” „Hamlet” milczał? Nie wiadomo. Co stało się dalej?
Wziął pępek świata historię duńskiego księcia w palce? Przekartkował i tytuł zmienił? Na jaki? „Ucho kotary”? „Słuch arrasu”? „Jan Sebastian Szczur”? „Poloniusz & Przyjaciele”? Z arcydzieła wydłubał scenę z podsłuchującym w ukryciu skretyniałym ojcem Ofelii, zaś mało aktualną resztę do kosza ciepnął? Wykombinował, że w kluczowej chwili książę - nie „Szczur! Szczur!” a „Kelner! Kelner!” wrzeszcząc – sukno sztyletem, owszem, dźga, lecz nie trafia? Słowem, pozwolił Poloniuszowi przeżyć i pilnie słuchać dalej? Po czym dopisał pięć ambitnie współczesnych aktów o tym, że co poniedziałek Elsynor zasypywany jest anonimami, na których widnieją zdania prywatnie gadane przez dwór w zeszłym tygodniu – a zwłaszcza to jedno, jakże potworne, piekielne, nigdy przez nikogo na świecie nie użyte, niczym sierść diabła czarne słowo „Dupcia”? W końcu aktorów skrzyknął i „Ucho kotary” w Narodowym Starym Teatrze wystawił z sukcesem niebywałym, o czym Witold Mrozek doniósł w swojej odkrywczej recenzji „Hamlet po wybuchu afery podsłuchowej”?
Jest inna bajka na to samo kopyto. Oto kolejny Polak, następny pępek świata, do półki z tomami Moliera podchodzi - i powtarza się ambitne uwspółcześnianie. Mały żąda, duży milczy, mały za „Świętoszka” się bierze, dłubie w nim, poprawia, dopasowuje, po czym wystawia uaktualnionego, w roli Tartuffe’a – aby na aferę podsłuchową spojrzeć czystym jak woda z Lourdes okiem dyplomatów, co dumnie omijają słowo „Dupcia” - obsadzając aktora podobnego do posła, który, jak mawia klasyk, posiada oblicze łysiejącego terrorysty. Recenzenci? W siódmym niebie.
Bajki te, które wcale nie są tak bajkowe, gdyż kretyństwo ich gotowe jest się prędko na polskich scenach ucieleśnić, do głowy mi wpadły przy lekturze wielkiego eseju Tomasza Łubieńskiego „Molier nasz współczesny” (Biblioteka „WIĘZI”, Warszawa 2014). Ujmujący to jest utwór, ujmujący a nawet fascynujący w swojej iście zegarmistrzowskiej czułości dla detali, zwłaszcza w czterech, rzekłbym głównych, potężnych rozdziałach-portretach. „Tartuffe”, „Don Juan”, „Skąpiec”, „Mizantrop”. Elegancko skacząc po różnych czasach teatralnych, różnych myślach stu myślicieli wielu epok, lekko łącząc cytaty, koncepcje psychologiczne i socjologiczne, i Europę Moliera z innymi Europami, przerzucając kładki między modami, uprawiając intertekstualną żonglerkę, najczęściej z Szekspirem w roli głównej – Łubieński tworzy cztery cholernie gęste, idealnie człekokształtne pajęczyny, człekokształtne tak idealnie, że majaczący w nich czterej wielcy bohaterowie teatru Moliera zdają się być krańcowo sensualni. Lektura tych pajęczyn – znakomita przygoda! Ale zostawiam je. Zostawiam, bo gdzie indziej tkwi źródło moich bajek. I co innego spowodowało, że przypomniał mi się stary wiersz Zbigniewa Herberta „Mona Liza”. Chodzi o pierwszy rozdział eseju Łubieńskiego - o 38 stron zatytułowanych „Molier i Szekspir”.
U Herberta ktoś mały, może Polak, może inny nikt z regionów naszego północnego „barbarzyństwa”, wreszcie nieruchomieje w Luwrze przed obrazem Leonarda. Nieruchomieje i frazę „No i jestem” czterokrotnie powtarzając, powtarza ją tak, jakby żądał reakcji na przemilczane przez siebie pytanie „No i co teraz?” Mały opowiada o sobie – a Mona Liza milczy. Mówi o swojej podróży, o „górach granicznych”, „kolczastych drutach rzek”, „rozstrzelanych lasach” i o reszcie bólu – a ona nic, zupełnie nic. Jest, jaka była zawsze. Niewzruszona, milcząca, niezmienna. I tylko „tyka jej regularny uśmiech”. Tyka nad przybyszem. Tyka tak samo nad każdym pępkiem, przybyłym z którejkolwiek strony świata i w jakimkolwiek czasie. To wszystko. Pępkowi nic innego nie pozostaje, tylko słuchać tykania. W drobiazgu „Duszyczka” Herbert mówi o tym samym – otwarcie.
„Fakt, że wobec arcydzieł czułem się zawsze niepewnie, uważam za rzecz naturalną. Jest dobrym prawem arcydzieł, że burzą naszą zarozumiałą pewność i że kwestionują naszą ważność”. I dalej – że „nakazują milczenie, zaprzestanie mysiej krzątaniny wokół spraw nieważnych i głupich”. I jeszcze: „Za pokorę i uciszenie dawały mi w zamian „miód i światło”, jakiego sam w sobie nie potrafiłbym stworzyć”. I wreszcie: „Pragnąłem zawsze, żeby nie opuszczała mnie wiara, iż wielkie dzieła ducha są bardziej obiektywne od nas. I one będą nas sądzić”.
Jakkolwiek mierzyć, ważyć, rachować zegarmistrzowską gęstwinę pierwszego rozdziału eseju Łubieńskiego – zdumiewający banał wyskakuje z dna, wręcz dziecinny, coś niby foremka w przedszkolnej piaskownicy. Oto posiłkując się legendarnym tomem Jana Kotta „Szekspir współczesny”, Łubieński lakmusowy papierek aktualności do kolosalnych teatralnych planet Moliera i Szekspira przykłada i głosi, że ten drugi jest „dobry” na czasy zdarzeń i ludzi kolosalnych, zaś ten pierwszy – na codzienne szare dni osobników bez większych właściwości. To znaczy, Szekspir bywa naprawdę współczesny znacznie rzadziej niż Molier, albowiem w przeciwieństwie do zbioru trywialnych dewotów-hipokrytów, prowincjonalnych kochanków, dusigroszów tandetnych i domorosłych mizantropków – zbiór wojen, koronowanych głów i walk o tron jest zbiorem prawie pustym. Czyli co? Homer uczy, że bogowie przędą nieszczęścia, by poeci mieli co opiewać. Czyli my od czasu do czasu uruchamiajmy globalne rzeźnie, by teatry mogły grać Szekspira, tym samym oszczędzając mu drugiej śmierci - zgonu w szczękach jakichś termitów papieru? Tak, to jest konstatacja zdumiewająco nie-zegarmistrzowska.
Gdyby Kott przeczuł, jak fatalnie banalną i płytką furorę zrobi jego recenzja „Hamlet po XX Zjeździe”, a zwłaszcza jego metafora „Hamleta” jako gąbki wsysającej każdą współczesność – spaliłby rękopisy. Gdyby dziś nie było tych tekstów, co bezwiednie zapoczątkowały kolosalną łatwiznę teatralnego nie-myślenia o Szekspirze – może furorę, słuszną furorę, zrobiłaby inna recenzja z tamtych odległych czasów, ten kruchy tekst, recenzja-impresja „Woszczerowicz w Ryszardzie III”?
Nie ma czasu, nie ma miejsca, by cytować całość. Niech wystarczy to Kotta fundamentalne odkrycie. „Kiedy pisałem o Ryszardzie, wydawał mi się bezosobowy jak historia. Był dla mnie świadomością Wielkiego Mechanizmu i inteligencją Wielkiego Mechanizmu. (...) Ryszard nie był nawet okrutny. Nie mieścił się w psychologii. Był tylko historią. Jednym z jej powtarzających się rozdziałów. Nie miał twarzy. Ale aktor, który gra Ryszarda, musi mieć twarz. Ryszard Woszczerowicza ma szeroką twarz i śmieje się. Ten śmiech jest wstrząsający. Najstraszliwszy jest tyran, który sam siebie uznał za błazna. I cały świat za wielką błazenadę. Ze wszystkich odtwórców Ryszarda pierwszy Woszczerowicz tak odczytał Szekspira. Myślę, że odczytał genialnie. (...) Ryszard III Woszczerowicza wejdzie do historii teatru. Jest to Szekspir połowy XX wieku. Szekspir wreszcie współczesny. (...) Teatr prawdziwy”.
Szekspir wreszcie współczesny? Prawdziwy? Bo co? Bo było na scenie coś z tamtej Polski, tamtej polityki, tamtego konkretnego gryzienia się o władzę? Bo oto teatr kalkował kawałek strzelistej współczesności za oknem? Szekspir wreszcie współczesny i prawdziwy - bo dało się go spasować z jakimś problemem społecznym? Bo można go było spłaszczyć tak, że się na pierwszej, gorącej stronie gazety codziennej mieścił? Nie. Był wreszcie współczesny, wreszcie prawdziwy, bo był efektem zejścia z bezcielesnego poziomu Wielkich Idei Doraźnych na poziom pojedynczej twarzy, niedokładnie naszkicowanej przez Szekspira, na poziom pojedynczego losu, pojedynczej bezradności, pojedynczej samotności nie do podrobienia. Na poziom, na którym u Szekspira „tyka” skrzeczący rechot ciemnego błazna każdego czasu i każdego miejsca, błazna, którym przez dwie godziny bywał Woszczerowicz. „Tyka” jak „tyka regularny uśmiech” Mony Lizy, albo brzmienie innego dojmującego widma, jedno z tych, które „są bardziej obiektywne od nas”.
Reguły są dwie, stare bardzo. Zawsze trzeba badać, jak wiele się traci, wystawiając, dajmy na to, „Hamleta” lub „Don Juana” dlatego i tylko dlatego, że jest jakieś dziś, na przykład – bo kwitnie aferka podsłuchowa, albo żyje Berlusconi, dżentelmen gustujący w bunga-bunga. Trzeba pamiętać, że prawdziwą miarą teatru jest sposób, w jaki teatr wystawia Szekspira lub Moliera, kiedy dla wystawień tych nie ma w świecie żadnych publicystycznie chwytliwych usprawiedliwień.
Jeśli więc jakiś polski pępek świata stanie jutro naprzeciwko Szekspira i wysyczy swe roszczeniowe „No i co?” – niech wie, że słysząc ciszę, w istocie słyszy godną samego Marqueza, odwieczną, jasną, doskonałą odpowiedź.
- Gówno.
Paweł Głowacki