Tadeusz Różewicz (...) W sztukach Czechowa zobaczył, jaką siłę ma dramaturgia oparta na bezruchu i milczeniu. Dalej po tych samych śladach poszedł tylko Beckett.
Janusz Majcherek „Przypisy do Czechowa”, Zeszyty Literackie nr 126.
Firs zostaje. Ostatnie, co było słychać w domu, to chłodny trzask kluczy w kolejno zamykanych drzwiach, później jazgot odjeżdżających powozów, słaniający się, zamierający do pierwszego zakrętu, w końcu – nic. Cisza i w niej monotonny stukot siekier, ale to gdzieś daleko. Tu, w domostwie drzwi zamkniętych na klucz – nic przez długą chwilę, tylko nic, początek wielkiego nic, może nieskończonego. I naraz – filcowy szmer. Firs w pantoflach. Lokaj, co mu do dziewięćdziesiątych urodzin brakuje lat ledwie trzech, idzie powoli, bardzo powoli, jak zawsze przystrojony białą kamizelką i odwiecznym tużurkiem. Choć Antoni Czechow milczy o tym, lubię Firsa w epilogu „Wiśniowego sadu” widzieć ze świecą lub oliwną lampą w lekko dygoczącej garści, upstrzonej brązowymi cętkami. Stary jest przecież, jak na tamte czasy – wręcz nieludzko stary, jest od stóp aż do siwizny schorowany, w głowie ma gruz pamięci, w uszach – coraz intensywniejszą ciszę, więc cóż on może widzieć wewnątrz domu o zatrzaśniętych okiennicach? Poza tym – od płomyka cieplej choć w jedną dłoń. Podchodzi do głównych drzwi pokoju – mały blask na mosiądzu klamki. Naciska, puszcza, naciska, puszcza... Ostrożnie, delikatnie, jak ktoś, kto nie chce zepsuć czegoś kruchego... Naciska, puszcza, naciska, puszcza... Nic więcej nie może zrobić. Przekłada lampę, świecę, do dłoni chłodnej od mosiądzu. Mówi do siebie, bo do kogóż innego: „Zamknięte. Wyjechali...” Siada na kanapie. „O mnie zapomnieli...”
Tak właśnie – wyjechali. Kiedy na początku pierwszego aktu Raniewska, Gajew i Ania przyjeżdżają do rodzinnego majątku, nie wiedzą, że przybywają tylko po to, by wyjechać prędko, ostatecznie. Nie udał się powrót. Nie udało się uspokoić życia powrotem. Nie udało się ocieplić pamięci. Nie udało się ocalić wiśniowego sadu. Nie udało się ocalić niczego. Z niczym w dłoniach i głowach – pakują się, zamykają kufry, zdejmują z okien firanki i obrazy ze ścian, meble zsuwają w jeden kąt. Pomnażają pustkę. Robią miejsce dla ciszy. Raniewska i Gajew jeszcze tylko rzucą się sobie z rozpaczy w ramiona, on jeszcze załka „Siostrzyczko moja, siostrzyczko...”, ona jeszcze zaszlocha, patrząc na pokój, który wielbiła jej matka: „Życie moje, moja młodości, szczęście moje, żegnaj, żegnaj!...”, po czym odwrócą się, ruszą wolno i w każdych z mijanych i zamykanych przez nich drzwi zgrzytnie klucz, zapewne dwa razy. Zostaje tylko Firs. Kostnieje na kanapie, z małym ogniem w cętkowanej garści. Szepce: „O mnie zapomnieli...”, lecz w szepcie tym nie ma żalu. Chyba nie. Nigdy go nie słyszałem.
Zapomnieli... Ani żal, ani gorycz, ani skarga, ani rozpacz. Za westchnieniem Firsa jest pogodzenie się. Może nawet coś na podobieństwo ulgi. Bo przecież musiało być tak, jak było. Nie mogli pamiętać, musieli zapomnieć, musieli, bo przecież zawsze zapominali. Takie już są prawidła, innych nie będzie. Firs jest trochę jak kochający ludzi tytan w mitologii i w „Prometeuszu skowanym” Ajschylosa – pierwszej teatralnej opowieści opartej tylko na bezruchu i słowach przetykanych milczeniem. Przykuty do skał Kaukazu Prometeusz mówi w pewnej chwili o przeznaczeniu, o tym, że jest, jak miało być. Nie czuje żalu, ni goryczy. Nie skarży się na nikogo, do nikogo. Nie rozpacza nad sobą. Jest tylko pogodzony.
Gdyby nie zapomnieli o Firsie – w los Firsa, w jego przeznaczenie wkradłaby się niezręczność, błąd jakiś przykry, uwierający, nie dający spokoju. Przecież on jest tym, o kim się nie pamięta, wyjeżdżając daleko, bardzo daleko, żeby już nie wrócić. Być zapomnianym, być samotnością – to należy do odwiecznych obowiązków Firsa, jak dbanie o zdziecinniałego Gajewa, jak troska o samowar, jak czułość dla starej białej kamizelki i starego tużurka, bo przecież nie ma po co niepokoić świata nowościami krawieckimi. Słowem, gdyby świat pamiętał o Firsie – Bóg jeden raczy wiedzieć, jakie ta troska mogłaby na świat nieszczęścia sprowadzić. Gdyby zabrali Firsa w tę ich bezpowrotną podróż – byłby to może początek końca świata? Ale nie zabrali. Jest dobrze. Wszystko na swoim miejscu. Świat - odwrócony plecami do Firsa, niknący za pierwszym zakrętem, oddalający się. Firs – kostniejący w pustce domu o drzwiach zamkniętych na klucz.
Został. Został sam na sam. Został sam na sam z nikim. Mówi więc cicho, niespiesznie, z każdym kolejnym słowem pochylając się w bok coraz mocniej, mówi do siebie, bo do kogóż innego: „No nic, tu sobie posiedzę... Ręczę, że Leonid Andrejewicz nie włożył futra, pojechał w palcie... Nie dopilnowałem. Młodość, zielono w głowie! Hm, życie minęło, jakbym nigdy nie żył... Poleżę sobie... Sił już nie masz, nic ci nie pozostało, nic... Ej, ty niedorajdo!...” Leży nieruchomo – i to jest ostatnie zdanie Czechowa o nim. Dopisze jeszcze kilka słów o uporczywej mowie siekier, słyszanej z daleka – i pozwoli kurtynie opaść po raz ostatni. Ciemność. Oklaski? Nie...
Ciemność, a po chwili – zimne światło tylko na twarz Firsa. Jedynie ją widać trzy metry nad sceną. Nieruchoma głowa wysoko w ciemności. Siwe włosy rozpostarte na boki, niczym na niewidzialnej poduszce, zamknięte oczy, nieruchome wargi. Jest tak jakby widz patrzył z sufitu na twarz śpiącego starca. Starzec sam nic już nie mówi. To, co słychać, to jego głos, krążący wokół jego biednej głowy, głos będący ruinami jego pamięci bądź nędzą jego starych marzeń, głos mówiący mu o nim w przeszłości, głos mówiący doń w drugiej osobie, tak jak sam Firs szeptał do siebie w finale „Wiśniowego sadu”: „Sił już nie masz, nic ci nie pozostało, nic...”, albo: „Ej, ty niedorajdo!...” Teraz, gdy wargi Firsa są już prawie nieruchome, jego głos mówi doń inną opowieść o kimś innym, kto też został kiedyś gdzieś, samotny, tak, został, ale wcześnie, bardzo wcześnie został sam na sam z nikim. Głos Firsa mówi Firsowi frazy „Wtedy gdy” Samuela Becketta. Sam Firs jest postacią starca, przez Becketta zwanego w didaskaliach Słuchającym, którego oddech słychać w chwilach ciszy, a w finale, kiedy Głos milknie na zawsze, przez siedem sekund widać jego uśmiech, „najlepiej bezzębny”.
„z żywymi przez całe życie nie zamieniłeś słowa”, „siedziałeś tam i siedziałeś zapominając o wszystkim i wymyślając z czasem na tym schodku pod drzwiami wszystko od początku po raz milionowy wymyślając siebie”, „kiedy to było? matka jeszcze?... skąd! i to od dawna wszyscy już dawno obróceni w proch z całego rodu ty ostatni”, ”czy wtedy to było gdy zacząłeś nie wiedzieć kim właściwie jesteś chcąc sprawdzić jakby to było nie wiedzieć dla odmiany kim właściwie jesteś rzucić wszelkie pojęcie kto mówi co mówisz czyja czaszka cię więzi czyja męka sprawiła żeś jest, jakiś jest”, „i było to już tylko jedną z tych historii które roiłeś sobie aby się bronić przed pustką jeszcze jedna z tych starych bajek by nie znaleźć się w pustce by cię nie spowił ten całun”, „wymyślając je odtąd jak umiałeś najlepiej”, „to miało coś wspólnego z prochem z czymś co proch powiedział (...) ale co to było, to co ci powiedział? „przychodzi i odchodzi”? to? coś takiego przychodzi i odchodzi „przychodzi i odchodzi”? „nikt nie przychodzi i nikt nie odchodzi”? „ledwo przychodzi i już odchodzi”? ledwo przychodzi i już odchodzi”... Tyle niech wystarczy.
Tak, oto po ostatniej kurtynie „Wiśniowego sadu” Firs – stara twarz jego i głos jego stary – w moim śnie wchodzi w genialność opowieści „Wtedy gdy”, wchodzi i staje się nią łagodnie, bez zgrzytów, nie na siłę, jakby w napisanej przez Czechowa samotności Firsa, i zapewne nie tylko Firsa, było coś ze wszystkich hipnotycznych samotności napisanych przez Becketta. Janusz Majcherek powiada, że po teatralnych śladach, które zostawił Czechow, lepiąc je z bezruchu i milczenia – dalej niż Czechow poszedł tylko Beckettt. Trudno nie zgodzić się z Majcherkiem. Ale też trudno myśli tej nie uogólnić.
Skoro po śladach bezruchu i milczenia dalej niż Beckett dojść nie sposób – może wszystko, co dla teatru napisano, nieuchronnie kończy się na Becketcie? Może jego opowieści sceniczne to jest jedyna doskonałość, na jaką teatr stać? Może wystarczy zdjąć ze sceny scenografię sztuki, którą właśnie gramy, odesłać aktorów do domów, zostawić tylko jednego i kilka, góra kilkanaście słów granej opowieści, do tego jeden reflektor – i będziemy blisko „Kołysanki” Becketta, jego „Nie ja” bądź „Kroków”? Raz jeszcze spójrzcie na „Wiśniowy sad”. Jak chciał Czechow, powoli znika w tej opowieści wszystko: marzenia, pocieszenia, nadzieje, pieniądze, zasłony, obrazy, ludzie, zdania, drzewa wreszcie. Zostaje tylko Firs. Jego bezruch i resztki jego słów - sam na sam z nikim, z niczym. Jego samotność i o nim niepamięć w świecie. W końcu jego łagodne pogodzenie się z jednym i drugim. Zostaje dokładnie tyle, by móc wystawić „Wtedy gdy”.