Odwrotnie

Ostatnia aktualizacja: 03.09.2014 14:37
Wiele lat później, siedząc przed lustrem w garderobie, Charles Chaplin miał przypomnieć sobie ten daleki wieczór, kiedy matka zabrała go do teatru, nie przypuszczając, że pokaże mu swój ostateczny upadek.
Charlie Chaplin w filmie Psie życie
Charlie Chaplin w filmie "Psie życie"Foto: Wikipedia/domena publiczna

Gdy kolejna porcja komedii bez słów została odegrana, kamery przestały terkotać, pogasły lampy i wszyscy wrócili do życia prawdziwego - czarny cień śmiesznie odzianego człowieczka opuszcza człowieczka, którego jest cieniem.
Idzie do garderoby, otwiera czarne drzwi, w tych jego gigantycznych portkach, co tylko na zasadzie niepojętego cudu nigdy nie opadają, robi kilka zabawnych, całemu światu świetnie znanych kroków kolebiącej się kaczki, i tuż za progiem nieruchomieje na moment. Wielka biel za jego plecami, o ile się zgodzić, że cień ma plecy. Nieruchomieje i gra, że opiera się na giętkiej, cienkiej lasce - gra to tak, jak gra zawsze przed kamerami, bo przecież bambusowa ta lichota nie może, nigdy nie mogła sprostać żadnemu realnemu ciężarowi. Ot, giętka iluzja, rekwizyt - cień rekwizytu scenicznego w zaciśniętym na wygiętej rękojeści cieniu lewej dłoni. Gra to przez sekundę, może pięć, po czym powtarza inny ze swoich legendarnych gagów – czarne drzwi kopniakiem prawej nogi zamyka całkiem tak, jak na planie filmowym, stojąc tyłem do głupawego policjanta, nieczułego bankiera lub topornej damy w szatach wytwornych, niezliczoną ilość razy karcił syte ich zady piętą. Trzask czarnych drzwi. Ciemność. Ciemność, a po chwili – światło białych żarówek w ramie garderobianego lustra. Widać w nim teraz twarz czarnego cienia śmiesznie odzianego człowieczka.
Jest czarno-biała, cała w tuszu i mące lub śnieżnym pudrze. Wszystko tutaj jest czarno-białe, jeszcze tak. I blat stolika przed lustrem, i puzderka na blacie, i krzesło. Wszystko w czerniach, bielach i wielu stężeniach szarości. Cień niespiesznie rozbiera się ze śmieszności. Na krześle ląduje czarny, za mały melonik kloszarda; kiedyś biały, odpinany kołnierzyk; żałosna, ledwo trzymająca się kupy marynarka z młodszego, dużo młodszego brata; laseczka – teraz jest jasne, że to marny bambusowy kijaszek, coś niby nieludzko długi, kostyczny paluch bajkowej wiedźmy; wreszcie buty, buciory, buciska na amen schodzone i monstrualne tak, że cień mógłby w nich łazić po rzece przez minutę, albo i dłużej. I znów jego twarz w lustrze. Cień wysuwa szufladę, otwiera metalowe pudełko z czterema sztucznymi czarnymi wąsikami na wyłożonym białą gazą dnie, odkleja z wargi ten, który był śmieszny dzisiaj i odkłada na białe dno, między cztery zapasowe sztuczności. Odkręca słój z jasnym, tłustym mazidłem do demakijażu, macza palce i niespiesznie ściera czarny tusz i puder śnieżny. W śladzie po palcach – skóra prawdziwa.
Tak, spod tuszu i pudru - wyłazi kolor ciała, wszystkie kolory twarzy realnej. Z każdym pociągnięciem dłoni - garderoba cała traci czarno-białą sztuczność, odzyskuje barwy normalne. Znika iluzja, wraca widmo światła, w którym czerń, biel i szarości są tylko mikrymi częściami nieogarnionej całości, zwanej światem prawdziwym. Znika czarny cień śmiesznie odzianego człowieczka, wraca sam człowieczek, już nie śmieszny. Z każdym kolejnym dotknięciem palców maczanych w jasnym, tłustym mazidle - Chaplin-Włóczęga znika coraz bardziej i coraz intensywniej istnieje Charles Chaplin. I zagadnięty przez kogoś niewidzialnego, kogoś spoza kadru, szturchnięty czyimś głosem roześmianym - zaczyna opowiadać życie swoje... Czyżby?
Takie są pierwsze takty "Chaplina", filmu kilka chwil temu zmarłego w wieku lat 90 sir Richarda Attenborough. Tak się zaczyna spowiedź i jest to jedno z najbardziej nieuchwytnych otwarć w historii kina. Rzecz bowiem w tym, iż nie ma pewności, nie ma absolutnej pewności, kto tak naprawdę wspomina. Istnieje nie do usunięcia niepokój, czy nie jest w istocie odwrotnie niż nam się zdaje, a zdaje nam się - bośmy przyzwyczajeni - że cienie raczej nigdy nie opowiadają o prawdziwym życiu ludzi, co cienie rzucają.
Owszem, w opowieści Attenborough wszystko układa się wedle reguł każdej przyzwoitej biografii. Urodził się Chaplin. Później – jego trudne, pół-sieroce dzieciństwo, szaleństwo matki - trzeciorzędnej artystki w pięciorzędnych teatrzykach - i ciemny czas przytułku dla nieletnich. Błąkanie się ulicami wielkiego miasta, sto dorywczych zajęć, głód, zawsze zimne ręce. Dalej – nieśmiałe kroki w światku tanich komediantów, pierwsza znacząca etiuda: pijak w loży teatralnej przerywa spektakl. Dalej – wyjazd z tym numerem do Ameryki i łut szczęścia: angaż w filmowej wytwórni Macka Sennetta, króla niemych komedyjek. Wreszcie chwila, co zmieniła życie całe, chwila, od której zaczął się genialny cień, ten Włóczęga, ten, jak oznajmią krytycy, „największy tancerz wszystkich czasów” – moment, gdy w magazynie starych, zużytych kostiumów filmowych znalazł melonik, kusą marynarkę, kolosalne portki, buty Polifema, czarny wąsik i żałosny bambusowy kijek. A później – równia pochyła, tylko że ruch w górę. Własna wytwórnia, gigantyczne pieniądze, czarodziejstwo „Brzdąca”, „Świateł wielkiego miasta”, „Gorączki złota” i całej reszty jego niepodrabialnych opowieści. A obok - kochanki, żony, dzieci, legion najwytworniejszych przyjęć i sława kosmiczna, i kosmiczne kłopoty z FBI i Edgarem Hooverem, i z komisją senatora Josepha McCarthy’ego, ale też, a może zwłaszcza – jeszcze inna ciemność. Ciemność jakaś dziwna i coraz większa, ciemność aż do końca, do śmierci w wieku lat 88 gęstniejąca pod jasnością, i jakieś narastające poczucie straty czegoś, poczucie nie do zapełnienia braku czegoś. Czego?
Pod koniec filmu stareńki Chaplin, siwy geniusz-wiór, na tarasie szwajcarskiego, już ostatniego domostwa życia, mówi do swojego fikcyjnego biografa: „Jeśli chcesz mnie zrozumieć, oglądaj moje filmy”. Nie inaczej. Jeśli chcesz go pojąć, nie kataloguj jego prawd, smakuj jego niemą, czarno-białą fikcję. Tam jest sedno. Tam jest wszystko. Tylko tam. Ciekawe, czy Chaplin wiedział, albo tylko przeczuwał, że jego prawdziwe losy okażą się zbyt małe jak na iluzyjne przygody stworzonego przezeń człowieczka w śmiesznym przyodziewku? Jeszcze inaczej powiem.
Gdyby tak wyjść dziś w miasto i na chybił trafił pytać: „Chaplin – z czym to się pani/panu kojarzy?” – co usłyszymy? Ile głów wyrecytuje życiorys artysty, ile powie, że to człowiek - był? No, ile? A jak wiele głów krzyknie: „Aaaa! Wiem! Znam! Znam go z kina! To jest ten zabawny kurdupel z laseczką, co tak dziwnie chodzi i umie kopać piętą!”? Tak - jak wiele głów użyje czasu wyłącznie teraźniejszego? I ci drudzy, których jest legion, nie popełniają wielkiego błędu. W istocie – nie popełniają żadnego błędu.
W zupełnie innej opowieści Gabriel Garcia Marquez nuci zawrotnie: „Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu cyganów, żeby mu pokazać lód”. To są pierwsze takty „Stu lat samotności” – fikcji tak pełnej i spójnej, że nie potrzebuje żadnej realności, aby być prawdą samą. Fikcyjne przygody śmiesznego człowieczka, który był cieniem Chaplina, są porównywalnie, ba, identycznie pełne, spójne, gęste, samowystarczalne i domknięte. Życie, żadne życie, niczego tutaj nie doda, luk nie uzupełni, bo ich nie ma, niczego nie rozjaśni. Może więc u Attenborough rzeczywiście jest odwrotnie niż nam się zdaje? Może to nie sam Chaplin realny, a jego czarny cień, niespiesznie wydobywając spod tuszu i śnieżnego pudru na swojej twarzy twarz Chaplina, snuje nam jego biografię? Może to niepodrabialna fikcja Chaplina opowiada życie Chaplina? Może jest odwrotnie niż w teatrach - i to iluzja wciela się w prawdę na dwie godziny, a później kurtyna zapada i oklaski sucho mlaszczą? Czy tak?
Czarny cień siedzi oto przed lustrem, ściera makijaż i zaczyna opowiadać, odgrywać cudze życie prawdziwe. Ma lat tyle, co Chaplin – trzydzieści, trochę więcej, trochę mniej, nieważne. I jest tak, jakby w tej właśnie chwili ktoś mówił o tej chwili: „Wiele lat później, siedząc przed lustrem w garderobie, Charles Chaplin miał przypomnieć sobie ten daleki wieczór, kiedy matka zabrała go do teatru, nie przypuszczając, że pokaże mu swój ostateczny upadek”. Czarny cień długo patrzy sobie w odbite w lustrze oczy, co są czystą, ciemną melancholią. I rzeczywiście: znika garderoba - i oto mały Charles w kulisach, tamtego wieczoru, kiedy matka... Stoi i zamarza, patrząc na skuloną na scenie, bezradną kobietę, w którą świat, wyjąc i tupiąc w fotelach parteru i balkonu, ciska czym popadnie. Te oczy, odbite w lustrze garderoby, albo te oczy za kulisami, oczy zawsze te same. W swojej opowieści Attenborough jeszcze kilkanaście razy zatrzyma się na nich, ciemnych, prawie czarnych. Kilkanaście razy pokaże, jak szukają czegoś gdzieś z boku, z tyłu, na dnie buczącego świata, i jak znajdują nic.

Paweł Głowacki


bch/mc

Zobacz więcej na temat: Charlie Chaplin TEATR
Czytaj także

Tylko krzesła

Ostatnia aktualizacja: 13.08.2014 14:47
Teatr Grzegorzewskiego, jak teatr Ionesco, był w istocie placem dotknięć, a nie Idei Kolosalnych. Samotnością, nie zgiełkiem. Sztuką, nie manifestem. Był dyskretnym odwracaniem się plecami do oczywistości.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Nie szkodzi, że Gradisca wyjeżdża naprawdę

Ostatnia aktualizacja: 20.08.2014 16:00
O „Amarcordzie” napisano górę. Na „Amarcord” odpowiedziano ze stu perspektyw – od Junga, przez de Chirico, po Schulza. Co dalej? Wybrzmi sto kolejnych odpowiedzi. To nieuchronne. „Amarcord” jest nieskończony.
rozwiń zwiń
Czytaj także

Jedna z tych starych bajek

Ostatnia aktualizacja: 26.08.2014 17:45
Skoro po śladach bezruchu i milczenia dalej niż Beckett dojść nie sposób – może wszystko, co dla teatru napisano, nieuchronnie kończy się na Becketcie? Może jego opowieści sceniczne to jest jedyna doskonałość, na jaką teatr stać?
rozwiń zwiń