Nie słyszałem jego kroków.
Wiele dni minęło od tamtego lutowego popołudnia roku 2005, sporo się pozmieniało, sporo wydarzyło. Kilka, kilkanaście śmierci, garść narodzin. Pożegnania – któż by pomyślał, że na aż tak długo! Przywitania zbędne? Cóż począć, tak bywa. Jakieś listy, pocztówki. Od kogo? Na odwrocie widoku Wenecji słów kilka i podpis: "Krzyś". Kto to Krzyś? Szkoda dociekać, szkoda mylić twarze. Leżały tamtego lutowego popołudnia śniegi w Krakowie? Mróz panował? Może odwilż topiła wszystko? I z kim stałem przy drugiej ladzie od okna w uroczej cukierence Vis-á-Vis, patrząc na ciemniejący Rynek? Z Janem Nowickim? Gadaliśmy, to pewne - ale o czym? O "Łagodnej" Fiodora Dostojewskiego? Już wtedy był pan Jan pięknie opętany napisanym portretem starego lichwiarza, próbującego pojąć spokojną pustkę pokoju, pustkę krzeseł opuszczonych nagle przez ukochaną, co wyfrunęła z okna? Być może. Może było tak, może było inaczej. Od tamtej wódki wiele dni minęło, sporo się wydarzyło, poprzestawiały się obrazy w głowie, powykrzywiały się fakty, na zawsze rozmazały się gesty, słowa, oczy, i już tylko poniekąd warto liczyć na pamięć. Tak. Lecz jedno wiem. Jedno jest dziś pewne, wyraźne jak wyraźne było tamtego lutowego popołudnia roku 2005.
Nie słyszałem, jak idzie, choć przechodził blisko.
Dyskretnie skulony, w drucianych okularach o kształcie okularów Lucjana Rydla - coś niby na boku leżące dwa jajka - i z dłońmi w kieszeniach ogromnego, zbyt dużego płaszcza koloru młodej rdzy, sunął powoli, bardzo powoli, od drzwi do baru. Później – zamówienie i pierwsza ulga. Dalej - kilka kroków do naszej lady. A przy ziemi - wciąż to samo. Niepojęta cisza, paradoksalna. Jak by nie szedł. Jak by stał – idąc, albo wędrował – nie ruszając się z miejsca. Kiedy już znieruchomiał przy naszej ladzie, pan Jan – tak, to chyba był pan Jan – rzekł: „Jerzy, pozwól – to jest Paweł Głowacki. Pawle – mistrz Jerzy Grzegorzewski”. A po chwili przeznaczonej na kolejną ulgę dorzucił: „Podobno coś, Jerzy, zacząłeś w Starym...” „Tak – odpowiedział Grzegorzewski – tak, na zakończenie robię „Krzesła” Eugène’a Ionesco... Trela zagra Starego, Starą będzie Dymna...” I tyle. Nic więcej. Spojrzałem pod ladę. Miał na stopach coś podobnego do pantofli z grubego, szarego filcu - botki wysokie, do kostek, doskonale miękkie, na podeszwie cichej jak cała reszta. Pewnie ich nie czuł, gdy szedł.
Co?! Na zakończenie?! To powiedział?! Tak. A dzień, może dwa dni później publicznie powtórzył - wyznał, że pragnie wyreżyserować „Krzesła” na zakończenie, żeby się domknął okrąg i to, co zamajaczyło na początku – zamajaczyło też na końcu. Bo na początku, na samym początku, w roku 1961 albo 1962, kiedy był jeszcze studentem łódzkiej ASP, w Paryżu zobaczył na scenie, a może tylko ktoś mu o niej opowiedział, albo zwyczajnie przeczytał raz pierwszy tę Ionesco wczesną, prawie młodzieńczą, w 1952 roku pisaną opowieść pełną krzeseł opuszczonych, pełną nieobecności pęczniejącej nieubłaganie. Kiedy stanie się już dramaturgiem legendarnym, twórca „Łysej śpiewaczki” powie, że ten w jednej z jego sztuk teatralnych wolno rosnący trup jest figurą czasu. Rosnący trup albo narastająca pustka – w sumie mała różnica. W jednym i drugim – ten sam ogrom ciszy. W „Krzesłach” Stary, lat 95, i Stara, lat 94 – nie tupią. Ich brzmienie, to tylko ich słowa. Tyle im zostało. Słowa i rumowisko pamięci - ten ich bezradnie bełkotliwy rytuał codziennego odgrzewania starych klusek wieki temu zamarłego świata, ich świata, kiedy wszyscy jeszcze żyli, oni też. I to samo czynią teraz, tyle że po raz ostatni. Odprawiają rytuał ułomnej pamięci, szykując się na przyjęcie, na finalne przyjęcie gości świetnych i niemożliwych, gości żywych kiedyś. I przybywają goście, nawet sam Cesarz się pojawia. Przybywają niewidzialni, na przywitanie podają gospodarzom dłonie zrobione z powietrza. Czekając na seans ostatniego pożegnania - wiodą niesłyszalne rozmowy o wszystkim i niczym. W kolistej komnacie Starego i Starej przybywa pustych krzeseł i wciąż brakuje wolnych miejsc. Narasta zgiełk cichy jak filcowe buty Grzegorzewskiego.
Stary i Stara – kim są? Figurami ludzkości? Wcieleniami Każdego ze średniowiecznych moralitetów? Co symbolizuje ich kolista komnata? A ta za oknami woda, co zdaje się nie mieć końca, ten ocean bez drugiego brzegu – jaką ideę obrazuje? O czym są „Krzesła”? Czego uczą? Jak brzmi ich przesłanie? Jaki jest głęboki ich sens?
Być może to smutne, być może nie, lecz istnieje poważna szansa, że Ionesco nie pojąłby żadnego z tych pytań. Zagadnięty o swych antenatów, o swoje literackie uwielbienia, wymienia wiele nazwisk, wiele tytułów, między nimi – nowelę „Czyste serce” Gustawa Flauberta. Zostańmy przy niej, zwłaszcza, że kiedy Ionesco mówi o literaturze – z reguły wciąż to samo prawi. Otóż, próbując nazwać źródło swojego zachwytu, Ionesco milczy o sensach „Czystego serca”, milczy bezlitośnie. Nie peroruje o Idei, Mądrościach, Naukach, Przesłaniach oraz innych Filozofiach. Mówi jedynie: „Swoista świetlistość, światło w słowach”. Mówi o blasku intonacji, o migotaniu stylu. Jedynie o tym. Mówi po prostu o sztuce, tylko o sztuce, o tych zawsze nieuchwytnych, w ostatniej chwili umykających dokądś tajemnicach – o tym, nie o czymś innym, bardziej pewnym, namacalnym, uspokajającym, pocieszającym. Nie inaczej rzecz ma się z „Krzesłami”. „Najpierw widziałem obraz krzeseł, potem osoby przynoszącej biegiem na pustą scenę krzesła”. I dalej: „Komentatorzy, widzowie opowiadają temat sztuki. Ale sztuka to wcale nie było to. To było coś zupełnie innego: ona była samymi krzesłami (...) uczyniłem wysiłek, by to zrozumieć, tak jak człowiek stara się wyjaśnić swoje sny. Powiedziałem sobie: oto jest brak, osamotnienie, to jest nicość. Krzesła zostały puste dlatego, że nikogo nie ma.” I jeszcze: „To brak całkowity: tylko krzesła - i żywego ducha.” Nie inaczej – to tylko. Ale czy mimo wszystko zostaje coś jeszcze. Owszem: „świadomość zanikania”, powiada Ionesco. Zanikanie ludzi i rzeczy - niczym u Grzegorzewskiego „powolne ciemnienie malowideł”.
Jak wiele jego przedstawień widziałem? Te na kanwie „Pod wulkanem” Lowry’ego ulepione opowieści, „Sędziów” Wyspiańskiego, „Śmierć Iwana Iljicza” Tołstoja, „Dziesięć portretów z czajką w tle” według Czechowa, „Dziady”... Coś jeszcze? Pewnie tak, lecz zaciera się już wszystko, ciemnieje, mieszają się spektakle, sceny, gesty. W finale którego seansu słychać jedynie lodowaty trzask metalu w ciszy doskonałej, „filcowej” – a później długo nie da się go zapomnieć? W której opowieści stary tancerz wolno, bardzo wolno przechodzi przez pustą scenę, prowadząc na smyczy wytwornego, zamyślonego psa – a później obraz ten nie daje spokoju nocami? No właśnie, te dotknięcia nieoczywiste, umykające... Pamięć bełkoce, tak, ale jedno jest w niej jasne. Teatr Grzegorzewskiego, jak teatr Ionesco, był w istocie placem dotknięć, a nie Idei Kolosalnych. Samotnością, nie zgiełkiem. Sztuką, nie manifestem. Był dyskretnym odwracaniem się plecami do oczywistości.
Nie wiem, czy ktoś może dziś wystawić „Krzesła” tak, jak on by to uczynił wtedy, w 2005 roku, gdyby mógł. I nie wiem, skąd tamtego lutowego popołudnia w uroczej cukierence Vis-á-Vis wiedział już (Potworne przeczucie? Ciemna pewność? Lodowate dotknięcie?), że jeśli uda się planowana na wrzesień premiera, będzie to jego seans „na zakończenie”, opowieść domykająca okrąg, elegia na odejście. Wiem tylko, że miał z Trelą i Dymną próby zaledwie trzy. To wszystko. Dalej już nic. I że – jak utrzymują kronikarze i o ile pamięć ich nie oszukuje - trochę później, 9 kwietnia, na schodowej klatce warszawskiej kamienicy znaleziono go o zmierzchu, skulonego już ostatni raz, ostatni raz owiniętego zbyt dużym płaszczem koloru młodej rdzy. Eugène Ionesco zmarł równo dwadzieścia lat temu. W przyszłym roku minie lat równo dziesięć, jak nie ma „Krzeseł” Jerzego Grzegorzewskiego.