Gdzie był przez długie lata, których ciemność pozwala sądzić, że nie było go nigdzie? Pomijając marne drobiazgi, te liche tropy: akt jego małżeństwa, garść liter potwierdzających chrzest jego dzieci, notka o sądowym procesie – co robił pomiędzy niewątpliwym dniem jego chrztu w roku 1564 a pierwszą, pochodzącą z roku 1592 wzmianką o nim jako londyńskim dramatopisarzu? Co w tym czasie, przez profesorów zwanym „zagubionymi latami”, robił takiego, że nie zostawił żadnych istotnych śladów? Nie istniał? Uczył się być nieludzko lekko, bo czuł, że tylko wtedy słowa jego nabiorą ludzkiej wagi? Choć przecież nic jeszcze pewnego o swoich widmach wiedzieć nie mógł - żył już wedle starej reguły, co powiada, że im mniej się jest, tym mocniejsze będą kiedyś napisane widma: Król Lear, Otello, Hamlet, Prospero, błazny, grabarze i inni, a wszyscy ciężcy jak świat lub tajemnica świata? W reszcie przeznaczonego mu czasu było, owszem, jaśniej, lecz chyba jednak nie całkowicie jasno.
Trzeba się pogodzić: nieogarniona tajemnica słów Williama Szekspira ma w sobie mniej czarnych plam niż jego życie. I to kusi farbiarzy. Kusi – co czyniono od zawsze – by wypełniać czarne plamy jego życia mniej lub bardziej przytomnie snutymi dywagacjami. To kusi, gdyż potężna jest odwieczna ułuda, że im jaśniejsze będzie życie pisarza tego lub innego, tym mniej będzie w jego zdaniach sekretów rodzących niepewność. A któż lubi niepewność? Kto nie chce wiedzieć, którego to realnego władcy portretem jest Lear? Kto nie chce mieć pewności, że u zarania „Snu nocy letniej”, „Kupca Weneckiego”, „Juliusza Cezara” lub „Wesołych kumoszek z Windsoru” był konkretny widok z okna londyńskiej nory Szekspira, czyjeś prawdziwe gesty, rzeczywiste zdarzenia, miny z krwi i kości? Słowem, któż nie chce się gruntownie uspokoić widokiem jasnych kładek, po których lekko i łatwiutko spacerowym krokiem przechodzi się od życia prawdziwego do iluzji lepionej ze słów – i już wie się na pewno, o czym jest iluzja? Każdy chce. Każdy lubi, kiedy między realnością a fikcją jest spokojnie jak w równaniu: dwa i dwa to cztery. Kusi więc grzebanie w cudzym życiu – i nie tylko o Szekspira tutaj chodzi. Kusi buszowanie w cudzych trumnach, ale też nęci odwrotność tego procederu – nęci mocarne grzebanie w teraźniejszości.
Niebawem premiera w Narodowym Starym Teatrze – „Ubu Król, czyli Polacy” Alfreda Jarry’ego. Reżyser Jan Klata nie pozostawia złudzeń, wszystko jest dlań jasne: dwa i dwa to cztery. Otóż, jedyny i wystarczający powód premiery to niezbity fakt, że dzisiejsza nasza władza nadwiślańska obleśna jest niczym syty i tępy Ubu, a do tego w trakcie niesmacznej dla biednego narodu, osławionej biesiady w gospodzie „Sowa&Przyjaciele”, władza nasza żonglowała nad flaszkami gorzały semantycznym mięsem, porównywalnym z ubóstwionym wykrzyknikiem Ubu – ze słowem „gówno” mianowicie. A gdyby tak syta władza żonglowała słówkami, dajmy na to, „dzięcielina” oraz „pała” – co by Klata wystawił? Trudno, darmo – musiałby wystawić pierwszą księgę „Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza. Bo dwa i dwa to cztery.
Owszem, można tak, i tak też się czyni. Z tego, co się wygrzebie z życia cudzego, cudzej trumny bądź z teraźniejszości – kleci się kładki, czyli złudzenia, że sekret fikcji jest oto rozwikłany dzięki nie sprawiającemu żadnych kłopotów, lekkiemu wygięciu kładek. Można tak, lecz można też inaczej. Można po prostu zostać przy tajemnicy słów. Stanąć jak najbliżej liter, nieznacznie opuścić głowę, pogodzić się, że małe wielkiego nie pomieści, i spokojnie pamiętać, iż w ostatecznym rachunku stać nas tylko na mizerną nadzieję, o której mówi błazeński aforyzm, wpierw po żydowsku, a później po polsku cytowany przez Mirona Białoszewskiego w finale „Wiwisekcji”, tej opowiastki o nie do usunięcia bezradności wobec sekretów fundamentalnych. „Gut is fun a hoser a hor – Dobrze jest wyrwać świni choćby jeden włos”. Tak, dobrze. Lecz nawet tak niewiele - nie zawsze się udaje.
Kiedy dni temu kilka Krzysztof Orzechowski czytał ostatnią partię „Sonetów” Szekspira (od 121 do 154) – w foyer Teatru Słowackiego, nic nie odsyłało do niczego, ani do zagadek życia Szekspira, ani do jego śmierci, ani do planktonu naszych czasów. Wszystko – krzesła, stolik, kotary, okna, światło krakowskiego południa za oknami, drzwi i klamki, mikrofony i parkiet – wszystko było tylko sobą. Cały w bielach, na flecie cichuteńko coś nucący Tomasz Potaczek nie grał Młodzieńca, jednego z bohaterów „Sonetów” – on był jasnym kształtem. Niczym więcej. Tak jak tylko ciemnymi kształtami, a nie topornym echem napisanej przez Szekspira Czarnej Damy, były cztery w czerń ubrane saksofonistki – Paulina Owczarek, Aleksandra Skierka, Joanna Jarosz, Dorota Olech – wypełniające kawałki ciszy brzmieniami jak dym, choćby Suitą es-dur Paula Penerla. Niczym mniej. Marynarka na ramionach Orzechowskiego nie wskazywała początku kładki wiodącej do przepysznych marynarek władzy, do biednych szmat polonistów, do kufajek zwolnionych z pracy górników lub do kurtek rodaków, którzy za chlebem wędrują do Londynu. I nie przemilczał Orzechowski sonetu 123. Nie ominął go, lecz nie dlatego, iż występuje w nim słowo „czas”, a przecież najżywotniejszy prezes w historii naszej sto razy dziennie krzyczy: „Czas najwyższy wszystko w Polsce zmienić!!!”. Przeczytał sonet 123, gdyż na początku Szekspir napisał: „Nie, Czasie, nie chełp się, żeś poddał mnie przemianie:/ Dzisiejsze piramidy, tryumfalne bramy/ Nie olśnią mnie nowością, gdyż ich budowanie/ Jest przebieraniem w nowy strój tego, co znamy”, a tajemnice tej przez cztery wersy sunącej frazy należy powtarzać, należy starać się powtarzać wciąż od nowa. Jedynie dlatego, że jest. I bez większych nadziei, że się ją rozwikła do spodu, że się wreszcie będzie wiedziało, na przykład – jak żyć.
Powtórzył więc to zdanie o czasie i o tym, co niezmienne na dnie czasu, powtórzył po to tylko, by zostało usłyszane kolejny raz. I zawsze blisko słów, blisko zdań obezwładniająco gęstych, długich na pół wiersza, albo i jeszcze dłuższych – jakby poza czasem, poza miejscem powtórzył Orzechowski wszystkie 33 Szekspira językowe labirynty o stygnącej miłości, o nieuchronnym piasku w klepsydrach i o cierpkości utraty, labirynty nigdy nie znieruchomiałe, zawsze falujące, zawsze - by użyć metafory Montaigne’a, którego „Próby” Szekspir studiował - na wiekuistej huśtawce, gdzie wszystkie rzeczy świata tego huśtają się bez przerwy, nieuchwytne, umykające, drwiące z naiwnego pocieszenia, że dwa i dwa to cztery. W słownych równaniach sonetów, w słownych równaniach wszystkiego, co Szekspir napisał, o ile rzeczywiście on to napisał, dwa i dwa nigdy nie jest cztery. O tym też, a może zwłaszcza o tym przypomniał Orzechowski. Inaczej powiem. Czytając sonety, Orzechowski bezwiednie przypomniał „Everything and nothing”, stary okruch prozy Jorge Luisa Borgesa, z którego to okrucha kolejny raz przywołam wpierw prolog, a później epilog. Na okoliczność 450. Rocznicy urodzin twórcy „Burzy” nic więcej nie mogę zrobić, gdyż nikt nigdy nie napisał o nim niczego doskonalszego.
„Nie było w nim nikogo; za jego rysami (które nawet na złych portretach z tamtej epoki nie są podobne do niczyich innych), za podnieconą obfitością jego fantastycznych słów było tylko trochę chłodu, sen, którego nie prześnił nikt.”
„Historia dodaje, że przed czy po śmierci, czując obecność Boga, powiedział: Ja, który nadaremnie byłem tyloma ludźmi, chcę być jednym i sobą. Głos Boga odpowiedział mu z wichru: Mnie także nie ma. Wyśniłem świat, tak jak ty wyśniłeś twoje dzieło, mój Szekspirze, a pośród rozlicznych kształtów moich snów byłeś i ty, który, tak jak ja, jesteś wieloma i nikim”.
Paweł Głowacki