Ulga trwała minuty dwie. Na Boga! Miej pan litość - może trzy? Lub przynajmniej dwie i pół? Niestety. Porzućcie nadzieję. Tylko dwie. Oto widać na ekranie plecy i potylicę anonima. Idzie przez pusty rynek nieważnej mieściny. Niech będzie, że to początek słonecznego dnia majowego. Krok nerwowy, skulone ramiona, skostniały kark. Kłaniają się anonimowi dwa widma, trzepiące dywan na trzepaku przed fasadą urzędu. Prócz nich - żywego ducha na świecie. I w górze zamknięte, ciemne, martwe okna. Nic więcej, nikogo więcej. Trochę jak na obrazie Giorgio de Chirico „Tajemnica i melancholia ulicy”, gdzie jedynie obezwładniająca pustka między murami pod mysim niebem, dziewczynka tocząca patykiem obręcz przez pustkę i na żółtej ziemi długi cień człowieka. Dalej – plecy i potylica w sieni urzędu, na schodach i przed drzwiami świetlicy na pierwszym piętrze. Wchodzi, odwraca głowę. Twarz anonima w pełnej krasie – i to jest koniec. Tak zaczyna się telewizyjny „Rewizor” Jerzego Stuhra. I dokładnie tym – twarzą Stuhra w ostatniej sekundzie drugiej minuty przedstawienia - kończy się „Rewizor" Mikołaja Gogola. To znaczy – kończy się maską. Starą, dobrą maseczką aktorską Stuhra, maseczką sprawdzoną w bojach i jakże lubianą w Polsce. Miną emerytowanego pastuszka gęsi.
Ile razy żeście ją już widzieli? W ilu filmach ze Stuhrem w rolach oczywiście najgłówniejszych? Na ilu scenach, po których Stuhr fachowo się przechadzał? W jak wielu seansach teatru telewizji, ukazujących na ekranie twarz Stuhra? Ilu rolom Stuhr podołał, jadąc na minie emerytowanego pastuszka gęsi? No – ilu? Stu? Trzystu? Wszystkim może? Nie ma co daleko szukać. Chwil temu parę telewizja pokazała film Stuhra o wielbłądzie. W opowieści tej nie kto inny, jeno właśnie emerytowany pastuszek gęsi dzień w dzień na siku wyprowadza na smyczy dwugarbnego przyjaciela swego, na siku lub na kuku człapacza Sahary wiedzie ku trawie, ewentualnie na to i na to, a jako że późna jesień jest i chłód szroni czaszkę – emerytowany pastuszek gęsi zawsze zakłada czarny beret z antenką. Ot, taka sobie subtelna innowacja kostiumologiczna.
Innowacja, no właśnie. Taka innowacja, nie inna. Tylko taka. Bo owszem, zmieniają się szaty, czapki i dekoracje, lecz mina emerytowanego pastuszka gęsi, ten najwierniejszy wytrych sztuki Stuhra, na posterunku trwa niezmieniony, od wieków. Rzecz jasna, mina emerytowanego pastuszka gęsi sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła. Nic do niej nie mam. Wielkim problemem nie jest też to, że zużyta ona, doszczętnie wyświechtana, opatrzona, na amen w stu kreacjach wyglansowana. To nie wadzi, bo jeśli jakoś tam działa, w innej, innego rzędu literaturze sprawdza się i uwodzi rodaków – to niby dlaczego jej nie zakładać na twarz? Zakładać, zakładać – niech dalej wielbią! Tak, tylko że Gogol, zwłaszcza w „Szynelu”, „Martwych duszach” i „Rewizorze”, to nie jest literatura. Opowieści te są krawędzią literatury, za którą jedynie ciemność bez końca. Są snami obezwładniającymi. Dziełami sztuki. Tak – tym. Niczym więcej. Niczym mniej. Słowami ułożonymi doskonale, spójnymi jak widmo światła, fantastycznie samowystarczalnymi.
Tak, którzy będziecie za rok lub dwa oglądać powtórkę dzieła Stuhra - porzućcie nadzieję. W „Rewizorze” Stuhra - „Rewizor” Gogola trwa pierwsze dwie minuty. Bo „Rewizor” Gogola to nie komedyjka z miną emerytowanego pastuszka gęsi w naczelnej roli Horodniczego, ani tragedyjka taka, ani takie farsiątko. Nie satyrka na korupcję, społecznie chwytliwa w każdej epoce i każdym miejscu. Nie kabaretowy bicz na skorumpowane kręgi władzy, mentalnie prowincjonalnej. Nie tani realizm. Nie zestaw rodzajowych scenek. Nie publicystyka. Nie psychologijka dla kucharek. Nie śmichy płaskie oraz nie jaja odpustowe. Słowem – nie seans Stuhra.
O jak towot lepkich, spokoju nie dających słownych snach Gogola Vladimir Nabokov rzekł: „Na tym wyjątkowo wysokim poziomie artyzmu literatury nie interesuje oczywiście współczucie dla skrzywdzonych i poniżonych czy przeklinanie uprzywilejowanych. Odwołuje się ona do tajemniczej głębi duszy ludzkiej, gdzie cienie innych światów przesuwają się jak cienie bezimiennych bezszelestnych statków”. Rzecz jasna, nie trzeba się z Nabokovem zgadzać. Ba, jak kto ma mus taki – niechaj protestuje. Lecz niechże protest ten będzie na poziomie, na jakimkolwiek poziomie. A Stuhr? Otwieram gazetę. Wywiad ze Stuhrem czytam i przepisuję Stuhra refleksję najgłębszą.
W „Rewizorze” jest taki tekst, gdy urzędnicy naradzają się, czy rewizorowi dać łapówkę. Jeden z nich wtedy mówi: „Panowie, to się nie tak robi w praworządnym kraju. W praworządnym kraju to się robi w cztery oczy”. Jak słucham takiego tekstu, to sobie myślę: no tak, w cztery oczy, np. w restauracji Sowa & Przyjaciele. Dziś ubija się interesy i podsłuchuje tak jak u Gogola. Czego więcej trzeba? Strach przed utratą władzy, strach przed CBA, czy mają na mnie haka? O tym jest „Rewizor”.
Powtarzam pytanie Stuhra: „Czego więcej trzeba?” Otóż – męskiej decyzji trzeba. Gdybym ja publicznie powiedział to, co Stuhr, to bym na drugi dzień rano do siebie przy pomocy piwa doszedł, film bym jakoś posklejał, a następnie wykupiłbym cały nakład gazety oraz bym go zjadł. Lecz mniejsza ze mną. Bolesna, ale też paradoksalna fatalność „Rewizora” Stuhra na tym polega, że gdyby on był o tym, o czym Stuhr baje, byłby przynajmniej seansem, owszem, zwyczajnie głupawym, lecz jednak jakimś. Niestety. Czym więc jest? „Rewizorem”, którego Stuhr przyciął do poziomu kabaretowego festiwalu PAKA i wyreżyserował, czyli od niechcenia nie wyreżyserował tak, jakby to nie arcydzielny, przepastny sen Gogola był, tylko cudem odnaleziona komedyjka Bałuckiego „Emerytowany pastuszek gęsi ma kłopoty w Starym Sączu”. Rozsypką, w której tak na dobrą sprawę nic nie ma nic wspólnego z niczym, ale za to proste duszyczki przed szklanymi ekranami obśmieją się niczym norki.
Co ma Horodniczy, który jest starożytną miną emerytowanego pastuszka gęsi, do ponurego kamienia twarzy Agaty Kuleszy, co żonę horodniczego gra tak, jakby z najczarniejszych filmów Bergmana wyskoczyła? A do Romana Gancarczyka, którego Chłopow jest w istocie Karolem Marksem, zagubionym na polskiej prowincji? A do Piotra Cyrwusa w charakterze marionetki z niemego kina, która naraz gadać zaczęła? A do Marka Kality jako szpiega z krainy deszczowców? A do Dariusza Gnatowskiego, w każdej sekundzie tęskniącego do zagrania obok Flipa i Flapa? A do Grzegorza Mielczarka i Zbigniewa Zamachowskiego pokazujących, nawet zgrabnie, szkolną etiudę „Pchły szachrajki na gościnnych występach”? A do całej reszty tragików, z których każdy, jak każdy z wyżej wymienionych, przybył z zupełnie innej niż kolega parafii? Cóż oni wszyscy mają ze sobą wspólnego? Zwłaszcza zaś - co mają wspólnego z kluczowym dla całej afery Chlestakowem, przez bite dwie godziny seansu doskonale nieobecnym, czyli z Adamem Serowańcem, który, jak sądzę, mógłby coś ciekawego zagrać, lecz niestety nie dano mu fujarki? Wystarczy? Wystarczy.
Jak tu się dziwić, że kiedy Stuhr kręcił swój kabaret w Starym Sączu, miasto było dokumentnie wyludnione. Po prostu – mieszkańcy uciekli. Zostało tylko dwóch, którzy dywan trzepali za piwo.
Paweł Głowacki