Lenny Belardo patrzy na Rzym

Ostatnia aktualizacja: 13.01.2017 17:28
Jeśli gra – to o co? Jeśli nie – to dlaczego jest tak nieuchwytny? Właśnie, nieuchwytność, sprowadzająca uporczywy niepokój, bez którego opowieść każda stacza się w publicystykę, w oczywistość, w papier.
Rzym (zdjęcie ilustracyjne)
Rzym (zdjęcie ilustracyjne)Foto: Moyan Brenn/Flickr, lic. CC BY 2.0

To, co chciałem pokazać w GNIEWIE BOŻYM, to wrażenie nieruchomości czasu, jego powolny i przez to niedostrzegalny upływ, jak wód rzeki. Chciałem pokazać naturę w stanie odwiecznego uśpienia, ziemię, która się jeszcze nie obudziła.

Werner Herzog


Lenny Belardo jada tyle, co wróbel. Jest wysoki, niepokojąco młody i ma piękną twarz, w której niewiele jest ciepła, niewiele, prawie zero, i nie wiadomo, do końca opowieści nie będzie wiadomo, czy prawie zero ciepła, które czasem mignie w kątach warg Lenny’ego, nie jest tylko maską ciepła, strategią, elementem bezlitosnej gry. Jeden z kardynałów - watykański Sekretarz Stanu - oznajmi mu, iż urodziwy z niego mężczyzna, urodziwy niczym Jezus Chrystus, lecz nie jest Jezusem Chrystusem. Na twarzy Lenny’ego ukłucie to nie zostawi śladu. Nic, co jest, zdaje się nie zostawiać na niej śladu. Jada tyle, co wróbel, lubi chłód i mrok, zwłaszcza chłód i mrok własnej pamięci. Zawsze, kiedy Duch Święty natchnie zgromadzonych pod freskami Michała Anioła kardynałów i z komina ruszy w niebo biały dym, oznacza to, że jeden z kardynałów wybrany został na najbardziej samotnego człowieka świata. Tak się mówi. Lenny został wybrany kilka dni temu. Jest Piusem XIII. Jest główną figurą filmowej baśni Paolo Sorrentino. Gdy stoi na głównym, wysoko nad ziemią przyklejonym do pionowej, gigantycznej skały bazyliki św. Piotra balkonie – z oddali głowa jego przypomina paznokieć dziecka lub ziarnko prosa, może paciorek. Wraca wtedy portret innej doskonale bezradnej małości, która na kanwie mroków pychy we własnej głowie była w stanie zabić pół świata. Powraca niemy prolog opowieści Wernera Herzoga „Aguirre, gniew boży” – ten kadr ulepiony ze zmierzchu jakby i z brudnej bieli, pół na pół.

Po lewej – prawie pionowa skała Huayna Picchu, ogromna, 2720 metrów. Po prawej – przepaść wypełniona falującymi mgłami. Szary świt. Szary początek czasu nieruchomego. Dopiero po długiej chwili oko łowi na skale kruchy ruch. Coś jak mrowienie piasku, jak niespieszny marsz dziecięcych paznokci albo płonne zsuwanie się po nici paciorków różańca, płonne, bo nie ma w pobliżu żadnych palców. Nie ma próśb, więc nie zostaną wysłuchane. Po kolejnej chwili, kiedy kamera się zbliży – da się pojąć, że to ludzie, wielogłowa małość, powoli wędrująca w dół po skale ogromnej, absolutnie obojętnej, ścieżką wijącą się tuż obok morza absolutnie obojętnej mgły. Konkwistadorzy. Schodzą do dżungli, by u źródeł Amazonki odnaleźć mityczne, złote El Dorado. Pomiędzy nimi ten, który ich zabije, wszystkich. Zabije lub z ulgą pozwoli zdechnąć w nieruchomym, obojętnym królestwie komarów, ciemności, głodu i zarazy. Aguirre, Lope de Aguirre, który sam siebie zwie Zdradą, szaleniec zupełnie utopiony w ciemnościach swojej głowy. Samotny od początku. Na końcu, kiedy wszyscy są już trupami – samotny ostatecznie, ostatecznie wolny. Tylko on i jego wierne szaleństwo na tratwie pełnej zupełnie obojętnych, kruchych małp, płynącej senną, zupełnie obojętną rzeką. Jest wciąż ten sam szary świt czasu nieruchomego. Nie spieszy się Aguirre, szeptem powoli recytuje sobie i małpom swą ciemność.

„Zbudujemy większy statek... Pożeglujemy i odbijemy Trynidad Koronie Hiszpańskiej... Stamtąd popłyniemy dalej i odbierzemy Cortezowi Meksyk... Cóż to będzie za Zdrada!... Zagarniemy całą nową Hiszpanię... I będziemy inscenizować historię tak, jak inni przedstawienia w teatrze...”. I jeszcze, by nikt, zwłaszcza Bóg, nie miał wątpliwości: „Ja, Gniew Boży, poślubię swoją własną córkę i wraz z nią dam początek najczystszej dynastii, jaką kiedykolwiek nosiła ziemia... Razem będziemy władać całym kontynentem... Wytrzymamy...”. Milknie, patrzy na ciemną wodę, w mrok liści na drugim brzegu, po czym stawia ostatnie pytanie. „Ja jestem Gniew Boży! Kto jest ze mną?”. Małpy, które zaraz wrócą do dżungli. Tylko one. Wystarczy. Tratwa zbliża się do zakrętu rzeki. Dla Aguirre zaczyna się nieobliczalny czas wieczności.

Zabawne, jeden z kardynałów, dobroduszny, pulchny duchowny, po urodzie i wzroście godnym kosodrzewiny sądząc - rodem z Ameryki Łacińskiej, którego Lenny w łaskawości swojej papieskiej uczynił dyrektorem Muzeów Watykańskich, też nazywa się Aguirre. Kiedy stanie przed Lennym, przed Piusem XIII, przed obliczem wysokiego piękna w nieskazitelnej bieli, by podziękować, Lenny, wciskając w kąciki warg dwie maski ciepła, zapyta go: „Dlaczego eminencja wstąpił do Kościoła?”. Pulchny Aguirre od dawna zna odpowiedź. I od dawna dobrze zna jej prawdziwy smak. „Życie jest takie krótkie. Postanowiłem postawić na wieczność”. Czy w sportretowanym przez Sorrentino Watykanie jest ktoś, kto nie zna goryczy tej odpowiedzi? Niemożliwe. I niemożliwe, by smaku tego nie znał Lenny.

Lope de Aguirre i z górą czterysta lat później - Lenny Belardo. Nie porównuję ich. By wytrzymać konkurencję z ciemnością Konkwistadora – lepszy byłby mroczny Generał z „Jesieni patriarchy” Gabriela Garcii Marqueza, rezydent „nieobliczalnego czasu wieczności”, na przykład on. Ale nie zestawiam z sobą istnień poszczególnych, to zbędne, o ile w ogóle ma choć cień sensu. Ja jedynie zestawiam stężenia dwóch samotności. Czym bowiem jest hipnotyczny serial Sorrentino „Młody papież”, jakkolwiek go nazwiemy – watykańską psychodramą, thrillerem państwa sutann, duchowym kryminałem, wysublimowanym tańcem olśniewających kadrów, oniryczną baśnią o fiasku pamięci, małą odpowiedzią na siedem tomów Marcela Prousta, przypowieścią o cynizmie władzy czy też wędrówką do jądra mózgu człowieka pysznego, nie mówiąc już o tym, że grają tutaj swe role wszystkie te jakości naraz – na dnie swoim „Młody papież” jest tym, czym są poprzednie wielkie filmy Sorrentino. Wszystkie one są portretami samotności. „Wielkie piękno” – portretem umierającego. „Młodość” – portretem stygnącej starości. „Młody papież” – portretem najbardziej samotnego człowieka świata.

Z twarzy Jude’a Law (to on jest Lennym, on jest Piusem XIII) nic pewnego odczytać nie sposób. Kiedy jego Pius gra? Zawsze? Nawet wtedy, gdy z dachu, paląc papierosa, patrzy nocą, kiedy w pobliżu ani pół żywego ducha, na Rzym, odwiecznie obojętne wieczne miasto, wyglądające jak ogromna mroczna skała Huayna Picchu położona na ziemi? A może nie gra nigdy, zwłaszcza w tych zdumiewających momentach, kiedy patrzy prosto w oczy kangura, w środku nieruchomego czasu wieczności spacerującego ścieżkami watykańskich ogrodów? Jeśli gra – to o co? Jeśli nie – to dlaczego jest tak nieuchwytny? Właśnie, nieuchwytność, sprowadzająca uporczywy niepokój, bez którego opowieść każda stacza się w publicystykę, w oczywistość, w papier.

Kto poza Sorrentino zdołał w latach ostatnich aż tak nieuchwytnie, dyskretnie, z palcem na ustach, opowiedzieć swą baśń, opowiedzieć bez nachalności tez, przesłania, pouczenia, i przez to tak intensywnie, nie dając ci spokoju długo po tym, jak skończyłeś oglądać jego baśń o nieludzkiej samotności człowieka w bieli?

Paweł Głowacki

Zobacz więcej na temat: Paolo Sorrentino Rzym Watykan