Jeśli sztuka jest doskonała, świat staje się zbędny.
Jorge Luis Borges
Kiedy z każdym kolejnym wersem Stanisława Wyspiańskiego czarodziejsko malała ważność wysoce aktualnych i najprawdopodobniej bardzo dla współczesności naszej gorzkich znaczeń dwu, może i trzymetrowego pnia, który w wyreżyserowanym na dużej scenie Narodowego Starego Teatru przez Jana Klatę „Weselu” wyrasta ze środka sceny – wtedy krzepło też w powietrzu nad pniem wspomnienie o tramwaju, który 17 marca roku 1901, w okolicach godziny 11.00 jechał ul. Floriańską na Rynek Główny, podzwaniając odświętnie i dumnie. Właśnie tak, dumnie i odświętnie! Bo cóż to było za wydarzenie!
Epokowa chwila! Moment dla Krakowa przełomowy! Cywilizacyjny skok! Dla mieszkańców, dla przyszłości miasta, ba, Galicji całej – zdarzenie najistotniejsze ze wszystkich zdarzeń wtedy aktualnych! Przygotowano się doń solidnie, profesjonalnie, troskliwie. Wybudowano specjalną elektrownię, pociągnięto nad ulicami druty, w Fabryce Wagonów i Maszyn w Sanoku zamówiono specjalne składy, gruntownie zbadano torowiska, konie, które od 1882, przez bite 19 lat z mozołem wlokły ulicami wagony, odesłano na zasłużony wypoczynek, słowem – wszystko dopięto na guzik ostatni. 16 marca roku 1901, w obecności władz miejskich i śmietanki intelektualnej, prezydent Krakowa, pan Józef Friedlain, kiedy tylko wojskowa orkiestra grać przestała, o 9.00 uroczyście przeciął wstęgę. Brawom i frenetom końca nie było. A następnego dnia ruszył w drogę pierwszy krakowski tramwaj elektryczny! Była godzina 11.00 i całkiem możliwe, że wracali nim z bankietu do domów teatromani, którzy wieczorem dnia poprzedniego oglądali w Teatrze Miejskim prapremierę „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Piękny to musiał być obrazek! Tak, lecz nie o piękno tutaj chodzi. W istocie chodzi o tajemnicę, która się czai na dnie obrazka.
Przekopałem wszystkie archiwa, dni strawiłem w pięciu bibliotekach - i nie znalazłem nawet jednej litery sugerującej, że ktokolwiek, kto podróżował wtedy pierwszym krakowskim tramwajem elektrycznym, był zdumiony wielkim jak tramwaj przeoczeniem. Ani głupek, ani mędrzec, ani aktor, ani reżyser, ani scenograf, ani profesor, ani nauczyciel, ani młody, ani stary, ani rewolucjonista teatralny, ani teatralny konserwatysta, a zwłaszcza, co dla nas jest wręcz wstrząsające, żaden teatralny recenzent - nikt, absolutnie nikt z jadących pierwszym elektrycznym tramwajem nie zachodził w głowę, jakim to kompromitującym cudem reżyser Adolf Walewski, o samym Wyspiańskim nie wspominając, nie umieścił na scenie żadnej tramwajowej aluzji, w żaden sposób nie odniósł się do wydarzenia tak aktualnego, tak fundamentalnego dla społeczeństwa, tak niepowtarzalnego oraz epokowego. Nikt nie krytykował twórców za obojętność wobec pulsu współczesności i nikt ich nie karcił choćby za to, że już na początku sztuki Czepiec nie zrobił wielkiej pauzy pomiędzy pytaniem „Cóż tam, panie, w polityce?” a pytaniem „Chińcyki trzymają się mocno!?”, i że w tej pauzie realny tramwaj elektryczny nie przejechał przez scenę, podzwaniając odświętnie i dumnie, ani nawet nie przeszedł motorniczy w galowym mundurze, nad głową kręcąc tramwajową korbą młynka i skandując radośnie najprawdziwszą prawdę dekady: „Bileciki na I klasę – 16 halerzy! Bileciki na II klasę – halerzy 10!”. Nikt!
Trudno pojąć, lecz naprawdę były takie czasy. Była epoka, kiedy ludziom na widowni za całą aktualność wystarczał własny ich dygot, zrodzony z brzmienia słów czystych, czysto mówionych na scenie, zupełnie samotny dygot, który trwał długo po ostatniej kurtynie i przy którym dookolny świat jakby się oddalał, mętniał, na czas niewielki – jakby tracił ważność, może nawet przestawał istnieć. Była epoka, w której teatr dobrze pojmował, że dygot taki to jest jedyna rzeczywiście dotkliwa aktualność teatru.
Malały więc dni temu kilka na premierze „Wesela” w Starym Teatrze aktualizujące moce ustawionego na sztorc pnia Klaty. Z każdym wersem Wyspiańskiego, minuta po minucie pień jakby kurduplał wolno i nieuchronnie, jakby się oddalał, w istocie nie ruszając się z miejsca, jak oddala się cokolwiek, kiedy spojrzeć, lornetkę do oczu przykładając odwrotną stroną. Suchość tego Klaty kloca, jego trupi kolor i toporność, jego niewzruszoność. Co symbolizowały? Do czego odsyłały? Z jakich aktualności drwiły? W oczywiście gorzki ironiczny nawias – niby które kawałki palącej codzienności brały? Z każdym słowem Wyspiańskiego także i odpowiedzi na te pytania przestawały mieć znaczenie. Malały, obojętniały, znikały. Jak wszystkie dziwności Klaty i ich aktualizujące moce, dziwności, których, co pokornie wyznaję, niepokojąco niewiele było na scenie tym razem. Jakby Klata nie był sobą, albo jakby nie był w formie. A może zwyczajnie - znudził już Klata Klatę cudaczną barokowością Klaty? W sumie – bez znaczenia to.
Ściany z aluminium i czarnej folii. Stary szlafrok na ramionach Wernyhory i w dłoni jego foliowa sklepowa siatka w charakterze złotego rogu i sznura. Upiór grający na pile i Dziennikarz znienacka rozbijający sobie szklany kwadrat na czole. Tańce cokolwiek metafizyczne. Z opuszczonymi portkami, czyli z dyndającym w pełnym świetle ptakiem swym, wiotkim zupełnie - z kulis wyskakujący Jasiek. (Nawiasem mówiąc, jeśli już koniecznie chce się sugerować - a chyba o to Klacie szło - że Jasiek przed momentem ostro na sianie figlował z Zosią lub Haneczką, bądź z obiema naraz, to jednak wypadałoby sposobem jakimś ptaka Jaśka ustawić horyzontalnie, gdyż inaczej scena nie wygląda wiarygodnie). Ksiądz na gitarze sobie przygrywający i nucący dzisiejsze przeboje młodzieżowych kółek różańcowych. Na tej samej gitarze brzdąkający parę taktów rockowego przeboju Pan Młody. Albo na rzeczonym pniu sama tylko rama wiejskiej przydrożnej kapliczki, sklecona z kwiatów bodaj plastikowych, sama rama, czyli pustka w środku – wstrząsająca nieobecność Frasobliwego. I przed spektaklem bileterki widzom stopery do uszu rozdają - niepotrzebnie. Owszem, muzyką w tym „Weselu” jest fachowy łomot pochodzącej ze Śląska black metalowej kapeli Furia, lecz nawet łomot minuta po minucie słabnie, jakby otula się pierzynami, tak jak minuta po minucie blakną rozstawieni na postumentach w czterech rogach sceny, na modłę gotyckiej młodzieży wymalowani, od pasa w górę roznegliżowani muzycy Furii - odpływają, nie ruszając się z miejsc. Te i inne jeszcze dziwności uparcie uaktualniające nie wiedzieć co, ani po co – wszystko to z każdym kolejnym słowem Wyspiańskiego znika, gdyż słowa Wyspiańskiego podane są czysto, doskonale i, by tak rzec, w całości. Każde – od dna swojego, po swój naskórek.
Niech aktorzy i aktorki wybaczą, że ich nie wymienią, lecz trwałoby to zbyt długo. A co istotniejsze, to fakt, że ich mówienie jest doskonałą kalką tego, czym jest „Wesele” Wyspiańskiego – pajęczynową symfonią tonów ciemnych, brzmień szarych niczym popioły i pisków mlecznych. I niech też wystarczy, jeśli powiem, że każdy wyłuskuje z fraz Wyspiańskiego tony swoje własne, aktualnie intymne, dalekie od makatkowości, pastelowej skansenowości, którymi opowieść Wyspiańskiego obrosła przez ponad wiek klepania, w dziewięciu scenicznych przypadkach na dziesięć – klepania tylko naskórkowego, ku gorzkiemu, bo gorzkiemu, lecz jednak pokrzepieniu polskich serc.
Nie ma u Klaty śladu pokrzepienia polskich serc, bo też najmniej u niego o Polskę chodzi, o bezsilność narodowych zrywów, o patriotyczne nadwiślańskie rozmamłanie duchowe i parę podobnych, biało-czerwonych ułomności. U Klaty nie ma pokrzepienia jako takiego. Bezsilność jest w rzeczywistości sprawą intymną każdej z tych miotających się duszyczek, przez noc, kilka nocy zbitych w kupę weselną. Finałowe powolne zamieranie gestów i zdań nie jest końcem, jest prologiem kolejnego koła. Jaka Polska!? Jaki Kraków!? Jakie plemię!? Nic nie da się zrobić – tutaj tylko o to chodzi. Pozostaje – czekać. I wypełniać czekanie starymi jak życie całe gestami, zdaniami z wczoraj, sprzed wczoraj, sprzed miesiąca, roku, dekady. Pozostaje rytuał powtarzania fiask.
Dziennikarz próbuje zdaniem „Z pani to taki kozaczek...” nakłonić do pochopności Zosię, w odpowiedzi widzi jej plecy. Powtarza więc zdanie przy uchu Haneczki. Znów plecy. Co dalej? „Z pani to taki kozaczek...” słyszy teatromanka w rzędzie pierwszym, a po niej teatromanka w rzędzie drugim, a dalej... Ile jest rzędów w teatrze? Ile jest rzędów w każdym kolejnym dniu? Wystarczająco wiele, by jako tako dociągnąć do własnego końca, mozolnie powtarzając „Z pani to taki kozaczek...” i bezradnie przyjmując widok pleców jako odpowiedź.
Kiedy na rozkaz Gospodarza Jasiek wyrusza konno, by wstrząsnąć somnambulicznym światem, jest młodzieńcem. W finale wraca – starzec. Gra go aktor 50, może 60 lat starszy od aktora, który był Jaśkiem dosiadającym rumaka. Nie krzyczy: „Chyćcie broni, chyćcie koni!!!!”. On już jedynie mówi. Nie szaleje, nie miota się, nie szarpie zamarłych figur. On tylko siedzi na czymś niskim i tylko powtarza, co mówił od zawsze, co powie jutro. Składa słowa w zdania tak, jakby mówił monolog Starego Aktora z „Wyzwolenia”, spowiedź pół-widma, któremu w palcach nic już nie zostało, a świat stał się zbędny. To wszystko.
Przeczytać „Wesele”, to usłyszeć samotność na dnie zdań. Wystawić „Wesele”, to pozwolić siedzącym w fotelach naprzeciwko sceny to samo usłyszeć i zadygotać. Zawsze wtedy tramwaj jest tam, gdzie powinien, i dzieje się z nim to, co dziać się powinno. Jadąc po szynach - wozi ludzi od przystanku, do przystanku. Albowiem do tego służą szyny, do tego służy tramwaj. Nie do czegoś innego. I nikogo to nie dziwi.
***
Paweł Głowacki/mc