Liczne części korpusu czy wnętrzności odcisnęły tu swe zarysy bez jakichkolwiek ubytków, zachowane z dokładnością i wiernością plansz anatomicznych: jedna z czułek, dwie wygięte szczęki, głowa i pierwszy pierścień, połowa drugiego, trzy długie nogi tułowia.
Alain Robbe-Grillet "Żaluzja"
"Nie!"... Dobrze, niech i tak będzie. Lecz jeśli "Nie!" i nic prócz "Nie!" – to co dalej robić? Siedzieć na widowni i cierpliwie czekać na "Tak!"? Jak długo? Godzinę? Trzy godziny? Pięć? Do rana? A może, dla zachowania symetrii, głównie myślowej, wstać i wyjść, bo jeśli na scenie jest postmodernistyczne „Nie!”, to po naszej stronie rampy niby z jakich przyczyn ma być wielkoduszne, jak teatr stare, doskonale afirmatywne "Tak!"?
Na początku tego czegoś, co w Narodowym Starym Teatrze zwie się „Wszystko zmyślone”, na początku tego premierowego zjawiska, który nie będzie początkiem, z nie wiadomo gdzie wiszących głośników dobiegający głos, który jest lub nie jest głosem reżyserki Anny Karasińskiej, informuje, że "Nie!". "Nie!" totalne, wszechogarniające, "Nie!" od góry do dołu, w przód i w tył, a także dookoła Wojtek. Nic tylko "Nie!". Nie będzie początku przedstawienia teatralnego, bo to, co nastąpi po nie-początku przedstawienia teatralnego – nie będzie przedstawieniem teatralnym. Czym zatem? Nie będzie opowieści spójnej, całej, domkniętej, nie będzie fabuły, zwrotów akcji ani finału. Co zatem dziać się będzie? Nie pojawią się aktorzy w rolach, gdyż nie będzie ról, żadnych postaci, fikcyjnych figur, żyjących zmyślonymi żywotami, mówiących pełnymi, dokądś prowadzącymi zdaniami. Kto więc się zjawi na scenie? Co powie? Żaden element scenografii ani żadna cząstka kostiumu lub charakteryzacji nie pozwoli pomyśleć o żadnej cząstce świata realnego, gdyż nie będzie scenografii, kostiumów ani charakteryzacji. Słowem, będzie teatr, w którym przez czas jakiś nie będzie teatru, za to będą ludzie na widowni, kontemplujący brak iluzji, brak opowieści, brak całości zamkniętej pomiędzy znaczącym początkiem i znaczącym końcem, kontemplujący jedno wielkie „Nie!”, którego ostatniej samogłoski brzmienie rozciągnięte zostało na mniej więcej godzinę. Z grubsza o tym wszystkim głos nie-reżyserki informuje na nie-początku jej postmodernistycznego, któż wie, może nawet postpostmodernistycznego nie-przedstawienia o nie-czymś, czyli o naturze świata naszego. I głos nie kłamał. Było, jak zapowiedział.
Natura świata... Tu oraz w rządzącej na scenach poetyce trywialnej kalkomanii tkwi sedno „Nie!” Karasińskiej. Natura świata, czyli fakt, że natury tej nie da się złapać, okiełznać, raz na zawsze zamknąć w jednej, całej opowieści... Cóż począć? Jedźmy dalej z tymi przedszkolnymi komunałami... Świat się wymyka, rzeczywistość serwuje się nam tylko w strzępach, fragmentach, łupinach, resztkach. Realność dostępna jest nam jedynie w mgielnych widmach, więc i nasza pewność co do natury realności miałka jest i znikliwa niczym obłok papierosowego dymu. Dmuchnie ktoś – i już po pewności, więc znów trzeba sobie zapalić, by łudzić się przez kolejną chwilę, do następnego dmuchnięcia... Wystarczy. Choć nie wiem, co by miała dać dyskusja z oczywistościami – w ostateczności można sobie z nimi podyskutować. Można sobie poczytać filozofujący teatralny program, oswajający z głębiami zjawiska "Wszystko zmyślone", ale program to nie jest całe nieszczęście. Całe nieszczęście to ta popularna sceniczna poetyka kalkomanii, ten dziecinny sposobik, który reżyserom pozwala poprzestać na refleksji: "Cóż pan chcesz? Taki jest świat – więc taki jest mój spektakl!" Na ten przykład, jeśli na ulicy bałagan – robią go na scenie przy pomocy bałaganu. Ruinę portretują ruiną, chamstwo – chamstwem, głupotę – głupotą, bełkot – bełkotem, i tak dalej. Panuje pospolite ruszenie scenicznego brzuchomówstwa, małpowanie realności w skali bez mała jeden do jeden. Świat jest rumowiskiem oszukańczych mglistych strzępów. Co na to Karasińska? Rozsypuje na scenie mgliste strzępy. Kleci jakby pokaz mody, gdzie miast kiecek aktorzy obnoszą, to znaczy – niczym bezkrwiści starzy księgowi monotonnie referują improwizowane resztki zdań, gestów, min, ról, fabuł i namiętności, które być może miałyby szansę złożyć się w opowieść spójną, całą, domkniętą, lecz się nie ułożą, gdyż: "Cóż pan chcesz? Taki jest świat!".
Wiele lat temu świat był taki jak dziś, jak zawsze. Gigantyczna bryła umykających kawałków, łupin, fragmentów, zjaw niewyraźnych. I wiele lat temu Alain Robbe-Grillet pisze drobną powieść "Żaluzja". Ma pod ręką nieuchwytną rzeczywistość: mrowie rzeczy-rzeczowników i nieogarniony zestaw czynności, wszelakiego dziania się – czasowniki, prawie zawsze w trybie teraźniejszym. Przypomina teatralnego reżysera, zaludniającego pustkę sceny przedmiotami, zanim przyjdą aktorzy. "Teraz cień filaru, filaru, który podpiera południowo-zachodni narożnik dachu, rozdziela na dwie równe części narożnik tarasu". Tak zaczyna się ta historia, zaczyna się jak referat księgowego tuż po wizycie w domostwie wystawionym na sprzedaż. Po czym zmienia się w mozolne dłubanie w rumowisku świata, w porządkowanie kawałków, w tworzenie formy, która w ostatecznym rachunku pomieści cudowną opowieść o obsesyjnej zazdrości, opowieść, która nie wyjaśni świata, lecz która zbliży się do świata, zostawiając po sobie niepokój pytań bez odpowiedzi. W domostwie żyją potworne robaki. Na ścianie jadalni, na jasnym, gładkim, matowym tynku - ciemna plama. Trzeba podejść blisko i wówczas plama okazuje się rozgniecioną stonogą. Widać zaschnięte czułki, szczęki, łebek, długie nogi tułowia. I coś jeszcze widać. "Dalej odciski są już mniej dokładne – kawałki nóżek, fragmentaryczne części korpusu, skręconego konwulsyjnie w znak zapytania". Pani A..., która swoim obojętnym istnieniem ból sprawia temu, co próbuje obrócić rumowisko czasowników i rzeczowników w uchwytną całość, bardzo boi się tego znaku na gołej ścianie.
Alain Robbe-Geillet. Ilu jeszcze można by wymienić jemu podobnych, którzy wiedzieli, że kopiowanie w sztuce to w istocie jest wrzucanie w świat kolejnego bełkotu, próbowali więc z kopca fragmentów ulepić jakąś całość, zawsze w efekcie bezsilną, ale przecież niepokojącą? Szkoda liczyć, wymieniać, katalogować. Niech wystarczy ten obrazek, o którym powiadają, że portretuje początek teatru i poezji. Oto synek jaskiniowców pędził przez wysokie trawy do jaskini, wrzeszcząc: "Wilk, wilk", a wilka nie było. Vladimir Nabokov dodaje: "Jego podobni do pawianów rodzice, wielcy fanatycy prawdy, oczywiście spuścili mu lanie, ale narodziła się poezja – tajemnicze słowo zrodziło się z tajemnicy wysokich traw". Tak, nie było wilka, ale była ta scena niewielka – chłopczyk, bieg, słowo kłamliwe. Był taki cały obrazkowy strzęp. I dlatego, że cały – nie sposób było nie uwierzyć w dotkliwą prawdę jego fałszu.
U Karasińskiej, fanatyczki prawdy, na scenę, czyli na nie-scenę, nie wchodzą aktorzy. Pojedynczo lub w grupie wchodzą nie-aktorzy, gdyż nie ma ról do zagrania, jest jedynie lita szczerość do zreferowania. Nie ma aktorów, są tylko: Monika Frajczyk, Ewa Kolasińska, Bartosz Bielenia i Zbigniew Kosowski. Afisz informuje, że miała być jeszcze Katarzyna Krzanowska, lecz najprawdopodobniej tak ją zachwyciła postmodernistyczna idea nie-grania niczego, że na premierę, w której miała zagrać nie-granie – nie przyszła w ogóle. Przybyli wymienieni i przez godzinę mruczeli, co by było, gdyby... Co by zagrali, gdyby zagrali, jak by o sławę walczyli, gdyby o sławę walczyli, jak by z miłości cierpieli, gdyby z miłości cierpieli, albo jak by się dinozaurów straszliwie lękali, gdyby przyszło im się lękać spotkanych na spacerze dinozaurów. A co najdotkliwsze w odbiorze, frazy godne znudzonego księgowego nie-aktorzy wymrukiwali – z najgłębszych głębin serc swoich. Zapomnieli, że odkąd teatr istnieje, szczytem fałszu na scenie jest lita, wprost z życia za włosy przywleczona, goła prawda.
Tak kończy się dyrekcja Jana Klaty w Starym Teatrze. Cóż począć – symboliczny to finał. Koniec, na kanwie którego taki obrazek w głowie się rodzi. Oto kierowniczka sklepu mięsnego wywiesza na drzwiach ogłoszenie: "Zamknięte z powodu braku asortymentu", po czym otwiera drzwi, klientów zaprasza i z uśmiechem proponuje im atrakcyjną wyprzedaż: drzazgę kostki z kurzego udka, okruch wieprzowej raciczki, na beton uschły plaster wołowej wątroby i kubek zzieleniałych, od tygodnia samodzielnie syczących flaków cielęcych, a wszystko za pół ceny! Taki kuriozalny obrazek przy dziele Karasińskiej tworzy się samoistnie, lecz w przeciwieństwie do dzieła Karasińskiej jest to obrazek cały, spójny, zamknięty. I, co istotne, około 59 minut i 30 sekund waszego cierpienia - krótszy.
Paweł Głowacki