Bolą mnie nogi One we śnie
za sen mój chodzą na czereśnie
Że dalej chodzą za sny inne
wiem od pościeli całej w glinie
Tadeusz Nowak "Psalm o chorych nogach"
Czy zdarzyło się choć raz, że Jerzy Zoń zrezygnował z chodzenia? Pomijając czas snu – czy bywało, że siedział lub leżał dłużej niż pięć minut? Do rachunku nie doliczając epoki dzieciństwa w wioseczce Siekierczyna pod Limanową, gdzie do szkoły Zoń pewnie nie miał blisko, oko przymykając na fakt, że na studiach w Krakowie milion, a może i dwa miliony razy przebył drogę z ul. Gołębiej, gdzie mieści się Polonistyka Uniwersytetu Jagiellońskiego, do uroczej i wysoce profesjonalnej czytelni w studenckim klubie Pod Jaszczurami na Rynku Głównym, zawsze pełnej pilnie zatopionych w lekturze żaków, pomijając również globalne podróże z Teatrem STU, w którym Zoń był aktorem, słowem, nie biorąc pod uwagę tych i ducki innych marszrut – i tak poraża człowieka zwykłego nieobalalna refleksja, że od roku 1977, kiedy założył Krakowski Teatr Osobliwości, czyli KTO, przez kolejne dziesięciolecia Zoń właściwie bez ustanku łaził z aktorami swymi po Ziemi całej. Kiedy więc w kawiarnianym ogródku na Rynku Głównym czczę jubileusz 40-lecia Teatru KTO i widzę Zonia – trochę mi słabo. Słabo i wstyd. On bowiem znów idzie, ja zaś znów tylko siedzę. Czytam sobie coś z lodem i szukam sedna KTO. Niewiele to roboty – sedno jest oczywiste. "Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać" – maleńki, wielki spektakl, stworzony przez Zonia na kanwie opowiadań Bohumila Hrabala. Przypominają się strzępy...
Marna kolejowa stacyjka... Gdzie? Nigdzie? W śnie?... Pergaminowe twarze nad niewidzialnymi torami... Ludzie, jak u Gogola, podobni zupełnie do nikogo... I rumowisko sakwojaży, waliz, skrzyń... Czekają... Jaka to pora roku? Zimno? Ciepło? Dzień, czy noc?... Nie ma już pór roku, czas już nie gra roli... Czekają... Od zawsze... Oni... I wokół ich głów, dryfujące jak dywany fakirów, kawałki ich pamięci, resztki tęsknot, kilka zetlałych wzruszeń...
40 lat temu Zoń być może wyśnił ten mglisty obraz i przeczuł, że kiedyś skropli się on na scenie. Być może pojął, że ze swym teatrem ruchomych obrazów, niemych metafor, przez długie lata Ziemię wiele razy obejdzie także po to, by trafić na tom Hrabala „Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać” i dotykając sedna opowieści pierwszej – drobiazgu "Zupełny Kafka" - ulepić seans „Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać” – rzecz o wędrówce bez ruszania się z miejsca, o czekaniu, które jest powietrzem. I ulepił. W roku 2003, na drobnym prostokącie sceny pięć znużonych postaci barwy popiołu pierwszy raz zamarło na rumowisku sakwojaży i czekało, pocieszając się onirycznymi obrazkami, kleconymi z własnych ciał i resztek pamięci o starych swych radościach i smutkach. Żeby jakoś doczekać... W "Zupełnym Kafce" sam Hrabal, albo jego widmo, czeka podobnie, pocieszając się rojonymi obrazami.
"Każdego ranka do mojego pokoju wchodzi na palcach gospodarz, słyszę jego kroki". Tak Hrabal otwiera opowieść. „A pokój jest tak długi, że do mojego łóżka można by i opłacałoby się jeździć od drzwi na rowerze. Mój gospodarz pochyla się nade mną, odwraca się i komuś przy drzwiach daje znak, i mówi:
- Pan Kafka jest tutaj.
I trzykrotnie przekłuwa powietrze palcem, a potem znów się oddala i powoli idzie do drzwi, gdzie chyba gospodyni wręcza mu blaszaną tacę z rogalikiem i garnuszkiem kawy i mój gospodarz przynosi mi ją, a ponieważ trzęsą mu się ręce, ten garnuszek dygoce na tacy. Czasami, gdy się ocknę (...)".
Ocknęło się widmo? Odzyskało jawę? No właśnie... A może dalej śni sen, w prologu którego gospodarz wszedł do pokoju o poranku, który nigdy nie jest jawą? Któż to odgadnie? A kiedy po kawie i rogalikach ten, który snuje opowieść, rusza w drogę przez czeską Pragę – rusza naprawdę, czy też dryfują tylko obrazy? "Zupełnego Kafkę" Hrabal tyleż napisał, co ulepił, ułożył z kawałków starych tekstów, wierszy i prozy. Jakby przyszły do niego w odwiedziny kiedyś napisane przezeń obrazy. Przyszły w gości i dryfują wokół głowy snującego opowieść Hrabala, krążą jak grubo później inne obrazy wokół pięciu skamieniałych głów w Zonia seansie czekania. I każdy z obrazów Hrabala rozpięty jest podobnie: pomiędzy pozornie zwyczajnym widokiem a metaforą skrywającą się pod zwyczajnym widokiem. Oto spacer markizy Strade. Banalne zdarzenie. Tyle że markiza "miała podobno tak delikatną płeć, że gdy piła czerwone wino, to jakby to wino wlewała do szklanej rurki”. Tak oto banał niknie. Firanki trywialne falują w otwartym oknie? Owszem, lecz gdy nieruchomieją, to po chwili „na nowo tysiące koliberków bierze tę organdynę w dziobki jak królewski tren". Nudny widok kobiety porzuconej na ulicy w noc deszczową? „Ona kładzie się w kałuży, skuliła się tam cała jak fotografia w owalnej ramie, a jej włosy unoszą się na brudnej powierzchni jak morszczyn”. Starowinki, jakich pełno na świecie? "Często się z nor wytaczają staruszki, twarze mają pokryte bliznami po znakach Zodiaku, a zamiast oczu – dwa kawałki lamparciej skóry". A przeciętna babina handlująca kiełbasami? „Acetylenowa lampa oświetlała staruchę, a Rembrandt wstawał z martwych. Ręce babiny leżały na jej brzuchu, jakby dotykały pleców utraconego syna. Jedyny ząb świecił jej z ust”...
I tak u Hrabala wszystko pląsa w rytmie przekładańca: widok – poetyckie dno widoku, zwyczajność – metafora, jawa – sen na dnie jawy, szary banał – umykające piękno banału, realność – iluzja. Słowem: brak teatru – teatr. I tak też pulsują kadry w Zonia seansie czekania bez słów. Na dworcu, co jest wszędzie i nigdzie, trwa mały teatr migowy, mały pięciu widm pląs z kilkoma starymi obrazami: narodziny, pierwsza komunia, pierwsza miłość, „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”, kolejne narodziny, euforie i drzazgi, wódki liczne, a obok psio wierny lęk przed dołem wykopanym w zagrodzie zmarłych. I wszystko to niepokoi, kłuje jak metafory, które Hrabal wyłuskuje w "Zupełnym Kafce" spod najzwyklejszych ulicznych widoków.
Uliczne widoki. One oraz ich nieoczekiwana podszewka. Albo dno literatury, na kanwie której Zoń tworzył teatralne opowieści, te wielkie, na placach miejskich grane, i te drobne – choćby "Chór sierot", „Ostatnia godzina” – grane na mikrych scenach. Filigranowy pląs "Chóru sierot" albo „Ostatniej godziny”, gigantyczne pod niebem gołym tańcowania "Zapachu czasu", "Quixotage’u" lub "Ślepców", i jeszcze konstruowane przez Zonia festiwale teatrów ulicznych – siedem dni, które od lat 29 niepokoją święty spokój ulic i placów Krakowa. To i reszta. Całe ziszczone marzenie Zonia – Teatr KTO – od 40 lat jest tym samym. Marszem migotliwych obrazów po oczach lekko spłoszonych, przez trochę bezradne mózgi i nerwy skołowane, bo któż by się, Boże drogi, spodziewał czegoś takiego, tak nieoczekiwanego, w miejscach i godzinach zazwyczaj bezpiecznych.
Mija 40 lat łażenia KTO. Traf chciał, że w tym roku mija też 20 lat od niejasnej śmierci Hrabala. Przeglądają się rocznice w sobie. 40 lat zatem, tysiące występów na prawie wszystkich kontynentach, na dziesiątkach, jeśli nie na setkach, festiwali teatralnych, i w setkach miast grube miliony par oczu lekko spłoszonych. A dziś Zoń znów idzie przez Rynek Główny, ja zaś rachuję ten jego 40-letni stos rzeczy teatralnych, ważę, mierzę i wciąż na jedno wychodzi. Nie chce być inaczej. Do dziś grany, chyba wieczny seans Zonia „Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać”, jest jak pestka w jabłku. W tej filigranowej scenicznej godzinie kolebie się duch KTO i KTO litera.
Owszem, nie ma pewności, jak to tam na początku KTO było naprawdę, lecz jest przeczucie, przypuszczenie mocne. Po prostu – fikcja. Jak kto woli – jest teatr. Otóż, mogło się zdarzyć, że w roku 1977, tydzień przed dniem, kiedy wszystko się zaczęło, o świcie Zoń sięgnął po kartkę papieru, odkręcił pióro i nie wiedząc, że plagiatuje Hrabala, zaczął powoli notować zdania, które miały okazać się dla Zonia prorocze.
"Każdego ranka do mojego pokoju wchodzi na palcach gospodarz, słyszę jego kroki. A pokój jest tak długi, że do mojego łóżka można by i opłacałoby się jeździć od drzwi na rowerze..."
Tu przerwał na chwilę i uśmiechnął się, gdyż kolarstwo wielbi tak samo mocno jak chodzenie. Po czym wrócił do słów. O zmierzchu cała opowieść była gotowa. Na górze pierwszej strony zanotował tytuł. "Zupełny Zoń". Następnie wzuł trampki i wyszedł z domu, żeby się trochę przejść.
Paweł Głowacki