Ojciec mój był już zatracony, zaprzedany, zaprzysiężony tamtej sferze. (...) Ażeby mu sprawić pewną dystrakcję i oderwać go od chorobliwych dociekań, wyciągała go matka na wieczorne spacery, na które szedł, milcząc, bez oporu, ale i bez przekonania, roztargniony i nieobecny duchem. Raz nawet poszliśmy do teatru.
Bruno Schulz, „Sklepy cynamonowe”
Dziś nie będzie odpowiedzi, gdyż nie ma jeszcze na co odpowiadać, trzeba poczekać na jutrzejszy wieczór. Dziś odpowiedź przeistoczy się w zapowiedź – straci starą maskę na rzecz maski nowej. Oto po latach nieobecności powróci „Kometa” Brunona Schulza. Jutro. Powróci więc ojciec Józefa, oszalały eksperymentator Jakub, i zacznie z wuja Edwarda metodycznie, maska po masce, zdzierać chwilowe wcielenia wuja Edwarda, by dotrzeć do niezmiennego sedna wuja Edwarda, do zobojętniałej na upływ czasu zasady, na amen znieruchomiałej pod dzień po dniu tyjącą na wuju Edwardzie hubą doraźnie migotliwych gestów, min i tonów.
Tak stanie się jutro. Tak powinno się stać, bo właśnie jutro, u zarania Krakowskiej Nocy Poezji, o 19.30 na scenie nowej Cricoteki, Teresa i Andrzej Wełmińscy pokażą seans „Kometa”, ulepiony z kawałków prozy i śladów po życiu Schulza. Zatem, jak chce twórca „Komety”, pod palcami Jakuba wuj Edward przeistoczy się w odwiecznie niezmienny młotek Neefa, w ten drgający klocek, wedle pulsującej mocy elektromagnesu otwierający bądź zamykający obwód prądu. Jutro powtórzy się to, być może też reszta „Komety”. Choćby ta chwila zdumiewająca, kiedy na czarodziejskie pstryknięcie Jakuba, wielkiego reżysera, oparcie krzesła w jadalnym, rzeźbione w girlandy liści i kwiatów, zacznie w oblicze znanej wszystkim kobiety przeistaczać się tak doskonale, że w finale sztuczki Jakuba jeden z biesiadników, patrząc na oparcie, krzyknie: „Ciocia Wandzia, jak mi Bóg miły, ciocia Wandzia!”. Albo wróci portret innego przeistoczenia, kiedy bombastycznie dumna jazda na welocypedach zmieniała się we własną parodię, gdyż tkwiący na cudacznych wehikułach koncypienci adwokaccy nieuchronnie przepoczwarzali się w groteskowe owado-płazo-ptaki. „Musieli to czuć sami – powiada Schulz – gdy uwieszeni jak pająki wśród filigranowej aparatury, rozkraczeni na pedałach jak wielkie skaczące żaby, wykonywali swe kaczkujące ruchy wśród toczącej się szeroko obręczy”. I dalej: „Krok tylko dzielił ich od śmieszności i przekraczali go z rozpaczą, pochylając się nad kierownicą i zdwajając szybkość jazdy – rozgimnastykowany kłąb gwałtownych łamańców, który się przekoziołkowywał”. Powtórzy się to jutro. Powinno się powtórzyć, tak jak teraz przypominają się nagle przeistoczenia w „Umarłej klasie”.
Kolebiące się widma tamtego seansu Tadeusza Kantora – czyli jakaś wieczna połowiczność, bo już nie ludzie żywi, ale jeszcze nie proch – stwory te tylko krok dzielił od ciemnej śmieszności. Czyż nie? Lecz robiły go widma z rozpaczą, bo cóż więcej mogły uczynić. Andrzej Wełmiński był jednym z nich – grał Staruszka z Rowerkiem. I wraz z innymi widmami, co miały do ramion przytwierdzone manekiny dzieci, pochylony nad swym kuriozalnym wehikułem – w rytmie refrenu starego walca wlókł się cudacznie wokół starych ławek szkolnych. On - rozgimnastykowany kłąb gwałtownych łamańców, który się przekoziołkowywał. On – pająk, żaba i kaczka w jednym. On - niepojęty, pochylony nad czymś niepojętym, przejściowym, niedokończonym, na wpół urodzonym, bo przecież ten wehikuł jego już nie był rowerem, lecz jeszcze nie był tym, w co miał się dopiero wcielić. W tamtym Kantora seansie, który nazwać można godziną wielu przeistoczeń, godziną bez ustanku pulsujących wcieleń, wciąż zamierających i zmartwychwstających scen – Staruszek z Rowerkiem był ruchomą rzeźbą przeistoczenia nagle urwanego.
Nie wiem, czy na dnie „Umarłej klasy” tkwiła akurat „Kometa”, lecz nawet jeśli nie ona ściśle – nic to nie szkodzi. Alchemia Schulza całego była na dnie „Umarłej klasy”. To wystarcza, gdyż wszystko, co Schulz napisał, jest nieogarnioną pajęczyną przeistoczeń. Pamiętacie ciotkę Perazję z opowieści „Wichura”? Pojawia się znienacka i zaczyna pomagać Adeli w kuchni przy opalaniu koguta na rosół. Martwy ptak zaczyna nagle piać, a Perazja – idzie w niewytłumaczalną rozsypkę. Na rozkurz, rzekłby Miron Białoszewski. Klnąc i złorzecząc – rozpada się kawałek po kawałku, w szale przepoczwarza się, kurdupleje, niknie, aż, tycia już, chwyta za żółte drzazgi i kroczy na nich po kuchni jak na szczudłach, „by wreszcie – kończy Schulz – gdzieś w kącie, malejąc coraz bardziej, sczernieć, zwinąć się jak zwiędły, spalony papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i nicość”. U Schulza wszystko – od obłoków, przez pory roku i dnia, twarze, gesty, ciała całe, aż po rzeczy najbanalniejsze, a wszystkiego wymienić nie sposób, gdyż trzeba by skatalogować świat – wszystko jest niczym pulsująca formami, nagle przepoczwarzająca się, zmieniająca maski Perazja. Powód przeistoczeń – jaki? Jaki ich cel? „Ktoś jest człowiekiem, a ktoś karakonem, ale ten kształt nie sięga istoty, jest tylko rolą na chwilę przyjętą, tylko naskórkiem, który za chwilę zostanie zrzucony – wyznał Schulz. - Życie substancji polega na zużywaniu niezmiernej ilości masek. Ta wędrówka form jest istotą życia”. Perazja się przepoczwarza, gdyż istnieje. I zupełnie po nic. Inaczej nie byłoby jej. Trwałaby tylko gdzieś ta niezmienna, naga zasada młotka Neefa.
Wędrówka teatralnych form Kantora jest nie do przeoczenia. Owszem, kiedy przed wojną czytał prozę Schulza – znalazł niezmienną, nagą zasadę, której nie porzucił już do końca. Realność najniższej rangi, przedmiot biedny, zdegradowany. Później dołączył do tego „biedny pokoik wyobraźni”, może jeszcze parę, lecz niewiele, innych jakości nieusuwalnych, nieruchomych, co od początku do końca tkwiły na ciemnym dnie jego teatru. Lecz nade wszystko trwał w świetle seans przeistoczeń, trwało pulsowanie masek, dział się Teatr wielu wcieleń kilku Kantora niezmiennych młotków Neefa: Teatr Podziemny, Autonomiczny, Informel, Zerowy, Happeningowy, Niemożliwy, wreszcie – Teatr Śmierci, otwarty „Umarłą klasą”, gdzie Wełmiński grał Staruszka z Rowerkiem, ruchomą rzeźbę połowiczności, tę rozsypującą się istotę, której niewiele brakowało do bycia skarlałą Perazją, na drzazgach kroczącą powoli do kąta.
Należy jutro iść na drugi brzeg Wisły do nowej Cricoteki, a w przyszłym tygodniu zdać relację z wyprawy. Kto wie – jutro Staruszek, pewnie już bez Rowerka, być może zagra cudnie rzeźbione oparcie krzesła w jadalnym? Drewniane liście i kwiaty może ułożą się w dobrze znaną twarz? Może przyjdzie wtedy westchnąć cicho? Tak, trzeba jutro koniecznie zobaczyć „Kometę”. Może przypomni się o wiele więcej niż dziś? Może przypomni się wszystko i ktoś słusznie krzyknie: „Ciocia Wandzia, jak mi Bóg miły, ciocia Wandzia!”?
***
Paweł Głowacki