Tamci też wracają?
William Szekspir "Hamlet"
To musiał być zmierzch doskonały. Późne lato. Przyjęcie w pałacu za miastem. Balowa komnata z wysokimi oknami, wytworny mruk śmietanki ludzkiej, finezyjne pokarmy i trunki, a nade wszystko – pani domu, księżna nieskazitelna w każdej kropce. I jeszcze ktoś. Oscar Wilde, który o wielokrotnie malowanym przez Williama Turnera lekko zachmurzonym niebie w porze brzasku lub zmierzchu pisał, że wielokrotne to niebo jest melodyczne. "Szanowni państwo – rzekła księżna - zapraszam na balkon, aby podziwiać zachód słońca!". Wyszli wszyscy, nie pożałował nikt, zwłaszcza Wilde. Tyle że on nie pożałował zupełnie odwrotnie niż reszta. Majestatyczne dęby w pałacowym parku, w górze, na tle ciemniejącego błękitu obłoki i pomarańczowo-czerwona tarcza, niespiesznie niknąca za dębami. Widok nie do zapomnienia piękny, więc i oczywista, długa, chóralna cisza zachwytu na balkonie! I naraz głos Wilde’a, łamiący ciszę. "Według mnie – to nic nadzwyczajnego. Ot, Turner, tylko że w kiepskiej formie!". Nie mógł powiedzieć nic innego. W końcu to on rzekł – co grubo później bezwiednie powtórzy Bruno Schulz - że jest odwrotnie, niż się wszystkim zdaje, gdyż w istocie nie sztuka naturę, a natura sztukę naśladuje, i to z reguły nieudolnie.
Turner malował z natury, lecz nie po to, by później ktoś w płótno wgapiony - wracał do natury. Obrazy jego to swoiste perpetuum mobile. Aby działać – nie potrzebują już rzeczywistości, co tkwiła u ich zarania. Nie potrzebują porównań, zestawień, badań ustalających stopień podobieństwa. Dla życia płócien Turnera doskonale nieistotny jest krajobraz za oknami pokoju, w którym wiszą. Dla zamarłych na ich powierzchniach warunków pogodowych, bez znaczenia są warunki pogodowe panujące na świecie w danym miejscu i czasie. W środku smolistej nocy jasność brzasku Turnera pozostaje nietknięta, wsysa całą smołę. Czy wszystkie opowieści twórcy "Makbeta" nie są bliźniaczo samoistne? W "Szekspirze współczesnym" Jan Kott umieścił zdanie mocne, nie do przemilczenia: "Hamlet" jest niczym gąbka – wsysa każdą współczesność. Tak. Należy tylko nieustannie pamiętać o kolejności. O tym, co w rzeczonym układzie jest większe, a co mniejsze, co mocniejsze, a co słabsze. Po prostu o tym, co wsysa, a co jest wsysane bezlitośnie.
Dziwny zbieg okoliczności. Artystka, która w londyńskim Barbican Theatre stworzyła "Hamleta" z Benedictem Cumberbatchem w roli Księcia, nazywa się Turner, Lyndsey Turner. Dni temu kilka wyświetlono jej seans na wielkim kinowym ekranie, który zadziałał niczym lupa, przez którą gigant krytyki sztuki, John Ruskin, oglądał obrazy Williama Turnera. Lyndsey Turner czytała księgę Kotta, to pewne. Uważnie przestudiowała esej o "Hamlecie" i do spodu pojęła, co wsysa, a co jest wsysane. Na przykład – aparat fotograficzny.
Na początku, w scenie przyjęcia z okazji zaślubin Gertrudy z Klaudiuszem, Ofelia pojawia się z aparatem fotograficznym na szyi. Widać go jak na dłoni. Piękna rzecz z lat 40. ubiegłego stulecia! Niemiecki, mieszkowy Precisa Beier, którego harmonijkowy wysuwany obiektyw przypomina tyci akordeon. Aparat fotograficzny w opowieści sprzed ponad czterech wieków? Jako znak – czego właściwie, której współczesności? Lat 40. zeszłego stulecia w Niemczech? I cóż by ta wycieczka w czasie, to dziwaczne, o ponad pół wieku spóźnione uwspółcześnienie, znaczyć miało? Otóż – nie znaczy nic. Sam w sobie smakowity aparat fotograficzny – u Turner nie jest znakiem niczego. Do niczego nie odsyła, niczego nie sugeruje. Mieszkowy Precisa Beier jest bez reszty wessany przez "Hamleta". Całkiem jak cudowne rzeczy na targu staroci, rzeczy ze wszystkich czasów, lecz już poza swoimi czasami - wessane są przez stragany. I tak jest w seansie Turner ze wszystkim.
Mieszkowy Precisa Beier. Adidasy na stopach Księcia, jego kurtka z kapturem. Harcerski plecak Horatia, tatuaże na jego szyi i przedramionach, i oprawki okularów, całkiem jak moje. Marynarki, spodnie, suknie i reszta garderoby reszty postaci – wszystko z różnych epok i zarazem jakby poza każdą epoką. Nie elżbietański, ledwo żywy, lecz sprawny fortepian w wieku z grubsza stu lat. Militarne uniformy, co nimi można by odziać wojaków każdej wojny. Portrety wielu pokoleń, czyli portrety malowane w wielu przeszłościach. Jeszcze trofea myśliwskie - poroża istot, co je upolowali pradziadowie, dziadowi i ojcowie. Jeszcze, tuż obok portretów wiszące, szable z wojen w wielu stuleciach. I za szybami szaf bibliotecznych księgi z każdego "kiedyś". Tak jak z każdej przeszłości pochodzą czarno-białe zdjęcia w potężnym kufrze, który Ofelia wpycha na scenę chwilę przed swoim szaleństwem i śmiercią. To i moc innych ingrediencji, co składają się na krajobraz domostwa spoza konkretnego czasu. Wszystko łagodnie i bez reszty wessane przez opowieść Szekspira. Wszystko na usługach starych jego słów. Wszystko – tylko tutaj. Czyli – gdzie?
„Mogę długo z twarzą w dłoniach powtarzać Elsinor, Elsinor, Elsinor – wyznaje Zbigniew Herbert w eseju "Hamlet na granicy milczenia" – ale z głębi mojej wyobraźni nie wysuwa się na powierzchnię zamkniętych oczu żaden obraz". Żaden obraz żadnej współczesności. Co zatem pozostaje? "Jeśli można zobaczyć przepaść – odpowiada Herbert – to widzę właśnie przepaść: urwisko z ryczącym w dole morzem, miejsca, po których wodził Duch Hamleta. Dalej trochę mgły i kamieni, obłoków i czerni. Wyraźnie czuję na twarzy wiatr północno-zachodni, ten wiatr natchnionego szaleństwa. Obłoki, morze i wiatr, kruche ramy, w których zamyka się świat pełen niedopowiedzianej widzialności". Ale – gdzie to jest? Kiedy to się dzieje? Herbert recytuje banalną istotę teatru: "Zrozumiałem, że Elsinor znaczy wszędzie, że jest to bezimienna przestrzeń, płaski stół, na który los rzuca kości". Obrazy też są płaskie. Gdyby zamienić słowo "Elsinor" na słowo "Brzask", "Zmierzch" lub "Obłoki" – to ostatnie zdanie Herberta mógłby wygłosić William Turner.
Płaskie jak stół są obrazy i płaska jak stół jest scena. W seansie Lyndsey Turner wszystko jest tylko - na scenie, w kruchych ramach scenicznego okna. Powtórzę: wszystkie rzeczy, całą tę nieprzeliczoną masę ingrediencji różnej wielkości, scenografka Es Devil ułożyła w krajobraz domostwa spoza czasu, albo domostwa wielu czasów, wielu warstw, co niczym kolejne huby, niespiesznie narastają na sobie. Od tej na ścianie nad schodami wiszącej szabli praszczura, po uroczy mieszkowy Precisa Beier na szyi Ofelii, który w porównaniu z szablą praszczura jest niemowlęciem. Dla scenicznego domostwa spoza czasu, albo domostwa wielu czasów, niewidzialne za murami teatru domostwo jakiegoś "tu i teraz" jest zupełnie nieistotne. Żeby domostwo spoza czasu, albo domostwo wielu czasów, ożyło, wystarczy przywołać słowa Szekspira i dać im spokój, ugościć je – odchodząc na palcach. Wystarczy im nie przeszkadzać. Niech się kolebią tylko po swojemu, jak kolebały się na początku.
Na tym polega moc dotkliwego seansu Lyndsey Turner. Pozwoliła, by słowa Szekspira kolejny raz wróciły nietknięte. I wróciły. Powtórzyły się. Cała językowa pajęczyna Szekspira, całe pulsowanie staroangielskiej intonacji zostało przywołane. Powtórzyła się stareńka opowieść, którą każdy dobrze zna, lecz której nikt jeszcze nie ogarnął, nie zdołał zejść na samo jej dno, i raczej tak już pozostanie. Viktor Hugo i Jorge Luis Borges twierdzili, że imię twórcy "Burzy" jest nieskończone, oraz że kiedy mówi się o nim - człowiekowi zawsze towarzyszy wrażenie, że powiedział za mało. I jest to jedyna współczesność Szekspira, nad którą warto się trudzić.
Paweł Głowacki