Geniuszszsz! Geniuszszsz! Geniuszszsz!
Serial „Ranczo”. Zachwycony Czerepach o Wójcie.
Nie konie widzę, absolutnie nie konie. Ani nie krowy, nie tenisówki, nie wierzby płaczące i nie buraki. Nie są to też cztery drag queens z kolorowymi piórami tu i tam, ale raczej tam. Patrzę na okładkę cienkiego tomu, wnikliwie przyglądam się słowu „Ptaki”, słowu, które dwa i pół tysiąca lat temu autor wybrał na tytuł swojej komedii, badam każdą z pięciu bordowych liter, ustawionych na beżowym tle, i nagle, wyobraźcie to sobie, wyraźnie widzę – ptaki! Tak jest! Z ręką na sercu, niczym na spowiedzi wyznaję: ptaki! Ściślej cud ujmując – widzę cztery wróble, co dawno temu płot przed chałupą mojej babci Katarzyny zdobiły ranek w ranek. Dobrze to, czy źle, że kiedy czytam słowo „Ptaki” - rozumiem, iż autor właśnie ptaki miał na myśli? Jak o mózgu mym świadczy taki wynik trudu umysłowego? Trzeba koniecznie zbadać oba pytania.
W „Wysokich Obcasach” z 28 kwietnia 2018 roku – wywiad z Michałem Borczuchem, jednym z reżyserów, którzy teatr polski przemieniają. „Kod kulturowy” – sprytny ten i niezwykle poręczny debel językowy, debel nie tylko Borczuchowi, ale wszystkim teatr przemieniającym reżyserom wierny, musiał, rzecz jasna, paść. I padł. I Arystofanes – komediopisarz, co starożytne Ateny setnie bawił – „kodem kulturowym” naszej nowoczesności potraktowany został przez Borczucha, głównie sławetna jego trylogia sceniczna: „Żaby”, „Chmury” oraz „Ptaki”. I nie co innego, jeno „kod kulturowy” skłonił Borczucha do zadania na kanwie Arystofanesa pytań, owszem, gorzkich, lecz głównie – retorycznych. „Czy jeśli wystawimy dzisiaj jego komedie jeden do jednego, to one nadal będą trzymały się kupy?”. „Jak dzisiaj przełożyć rozmowę tych dramatów z widzem, skoro jesteśmy dwa i pół tysiąca lat później?” Jednym zdaniem na dwie te zagwozdki odpowiem w imieniu Borczucha - odpowiem tak, jakby on sam odpowiedział niechybnie. Otóż, komedie Arystofanesa, na przykład „Ptaki”, nie będą dziś trzymać się kupy, kiedy wystawimy je tak, jak zostały napisane, należy więc wystawiać je tak, jak nie zostały napisane, czyli na „kod kulturowy” naszej nowoczesności przekładając je odważnie, bezkompromisowo. Jak teraz widzę, jest to odpowiedź nie tylko w imieniu Borczucha. Jest to odpowiedź w imieniu wszystkich reżyserów przemieniających teatr polski.
Nad ilu wywiadami z reżyserami przemieniającymi teatr polski unosił się duch „kodu kulturowego”? Przez ostatnich lat, powiedzmy, dziesięć – jak wiele razy powtórzył się refren, że oto nikt dziś nie rozumie Szekspira, Czechowa, Moliera, Brechta oraz innego Ibsena, nikt nie rozumie kompletnie nic, gdyż zupełnie inny język nam króluje, dlatego też trzeba stare opowieści pilnie przekładać ze starości na młodość teraźniejszą? Inaczej spytam. Aby swe wielkoduszne, ludowi miast i wsi zrozumienie przynoszące gierki reżyserskie usankcjonować – ile razy lud miast i wsi był w teoretycznych manifestach odnowicieli zmieniany w ciemnego wielogłowego kretyna? Ile razy Polak aktualny musiał godzić się na bycie debilem, aby reżyser aktualny mógł swą na kanwie „kodu kulturowego” tkaną rewolucją sceniczną uwolnić Polaka od debilizmu, czyli, na ten przykład, pozwolić mu zrozumieć niezrozumiałe dziś, gdyż aż dwa i pół tysiąca lat temu napisane słowo „Ptaki”?... A ja? Co w takim razie ze mną? Kim jestem? Sprawdzam.
„Słownik podstawowych terminów dla żłobków i przedszkoli” otwieram na haśle „Ptaki”. „Gromada stałocieplnych zwierząt z podtypu kręgowców. Cechy charakterystyczne: skóra wytwarza pióra, przednie kończyny przekształcone w skrzydła, szczęki okryte rogowym dziobem, umiejętność latania, choć są i nieloty”. A teraz gest kluczowy – przeskok do hasła „Wróbel”. Serce staje mi w piersi, wzrok mętnieje, w głowie kotłują się myśli czarne i białe, ale czytam, czytam, czytam, i na pół omdlały składam w końcu litery w zdanie, jak się okazuje, szalenie mnie nobilitujące: „Gatunek małego ptaka osiadłego”. Eureka! Mały jest wróbelek? Mały, bo mały, lecz jednak – ptak z niego! Tak oto, za plecami „kodu kulturowego”, korzystając z lektury zwyczajnej, stworzyłem równanie wiekopomne: „Ptaki” Arystofanesa – ptaki w ogóle – wróble na płocie mojej babci.
Odkładam „Słownik podstawowych terminów dla żłobków i przedszkoli”, wracam do komedii Arystofanesa, czytam wszystko. Czytam normalnie, jak ludzkość od zawsze czyta. To znaczy - nie krzywo, nie kanciasto, nie kwadratowo, a jedynie prosto. Oraz nie jeden do ośmiu, nie pięć do jednego, nie minus siedemnaście do minus trzech, a wyłącznie jeden do jednego. Tak czytam i owszem, nie znajduję u Arystofanesa wróbla, lecz znajduję za to wiele innych ptaków. Kraski i zięby, dzierzby i kwiczoły, cyranki i bekasy, przepiórki i kawki, makolągwy i dzikie kaczki, jeszcze wodne kurki, jeszcze siewki i strzyżyki. Znajduję ptasi rój i z każdym ptaszkiem jest tak jak choćby z dudkiem - w lot pojmuję, że Arystofanes, pisząc słowo „dudek”, na myśli miał wyłącznie i po prostu ptaka dudka, nie co innego! Rozumiem to i rozumiem całą komedię „Ptaki”: jej groteskę, ukłucia satyry, gorycz ucieczki od fatalnie urządzonego świata do napowietrznego miasta wiecznej szczęśliwości. Z niejakim zdumieniem pojmuję, że dwa i pół tysiąca lat temu takie kategorie jak „groteska”, „ukłucie satyry”, „gorycz utopii” znaczyły dla Arystofanesa dokładnie to samo, co dziś, i podobnie, jak dziś, działały! Pojmuję to z niejakim zdumieniem, gdyż od lat co najmniej dziesięciu uczy się mnie i miliony, że nikt dziś w Polsce nic ze starych opowieści nie rozumie, bo zmienił się „kod kulturowy”. Skąd zatem wzięło się moje zrozumienie? Czyżbym był...
Cóż począć, bogowie tego chcieli – jestem skromnym geniuszem. Nie potrafię tego ująć taktowniej. Owszem, próbowałem z geniuszostwem mym walczyć, intensywnie próbowałem, lecz jest ono silniejsze ode mnie. Ja po prostu nie potrafię nauczyć się czytać krzywo. Jestem więc geniuszem skromnym, gdyż prostym, lecz nade wszystko bardzo samotnym, bowiem jako jedyny człowiek w Polsce - a kto wie, czy nie na globie całym? - rozumiem, że słowo „Ptaki” po prostu i wyłącznie ptaki oznacza, i że to samo oznaczało ono nie tylko dwa i pół tysiąca lat temu w Atenach, lecz też dwa tysiące lat temu w Egipcie, tysiąc lat temu nad Amazonką, pięćset lat temu na Syberii, wiek temu w Szkocji, dziesięć lat temu na Madagaskarze, oraz że dziś to samo oznacza oraz to samo jutro oznaczać będzie w Warszawie – na drzewie opodal mieszkania Borczucha. I nie inaczej jest ze wszystkimi słowami Molierów, Czechowów i innych Ibsenów. Zawsze jest z nimi generalnie tak, jak jest z nimi od zawsze, od początku, do końca. Bez względu na to, jaki „kod kulturowy” panuje aktualnie na świecie, „Szekspir” znaczy Szekspir, wróbel zaś jest w istocie swojej przede wszystkim – wróblem, ptakiem niewielkim.
Paweł Głowacki