więc czemu teraz
kiedy leży
w pochmurny sufit
twarz zwróciwszy
jest taki mądry i wyniosły
Zbigniew Herbert "Lalek"
Nie ma już Polski lat 60-tych ubiegłego stulecia, ale to nieważne. Znikanie tego, co nieistotne – zwyczajna rzecz. Nie czuć braku. Nie ma więc tamtej Polski, nie ma tamtej mazurskiej mieściny Augustów, ani tamtego nędznego pokoiku gościnnego, z widokiem na wodę, co go Zbigniew Herbert wynajmował na letnie wakacje, nie ma też gospody „Stodoła” na brzegu jeziora Necko. Został tylko trup Lalka. Zwłoki tytułowego bohatera opowieści Herberta o fatum, którą Herbert obmyślał w roku 1960, 1961, właśnie tam, nad Neckiem, i którą nazwał „Sztuką na głosy”. I wrócił trup Lalka. Jak od 1961 roku wiele razy wracał w spektaklach radiowych i na deski teatrów klasycznych. W emitowanym niedawno na antenie radiowej „Dwójki”, przez Dariusza Błaszczyka wyreżyserowanym słuchowisku – powtórzyła się historia ostatnich minut Lalka i powtórzyła się chwila jego pod drzwiami gospody „Stodoła” nagłego końca, który tak bardzo zdumiał Lalka. Powtórzyła się garść głosów, ta gęsta polifonia, ponad pół wieku temu skomponowana przez Herberta. Nowe brzmienie starych głosów nie trwało długo, wszystkiego 45 minut. Powtórzyła się lekcja o trupie nieuchronnym.
Lalek, całkiem jak Santiago Nasar w „Kronice zapowiedzianej śmierci” Gabriela Garcii Marqueza, do końca nie wiedział, że zostanie zabity, choć przecież wystarczyło tylko uważnie wsłuchać się w głosy dookoła. W mieścinie Santiago Nasara, która niczym Augustów Lalka jest już tylko widmem, wszyscy wiedzieli, wszyscy dawali znaki, a ci, którzy zabiją Santiago Nasara, czynili wszystko, aby nie móc tego zrobić, kiedy wybije godzina noża, zemsty i honoru – lecz Santiago Nasar nie słyszał nic. Nie potrafił czytać znaków śmierci. On nie odczytał nawet mlasku ciemnej przepowiedni małych gówien, spadających z nieba.
„W dniu, w którym miał zostać zabity, Santiago Nasar, chcąc zdążyć na uroczystości powitania statku wiozącego biskupa, wstał o piątej trzydzieści rano. Śniło mu się, że szedł w mżawce przez gaj figowców, i przez chwilę był szczęśliwy we śnie, ale obudziwszy się poczuł się cały zbryzgany ptasimi gówienkami”.
Tak Marquez otwiera „Kronikę zapowiedzianej śmierci”, narrację, o której powie, że jest zarazem fałszywą powieścią i fałszywym reportażem. Biedny Santiago Nasar nie odczytuje ciemnej przepowiedni gówien, a cała reszta opowieści jest polifoniczną pajęczyną głosów mieszkańców mieściny, mówiących o śmierci Santiago Nasara, polifoniczną pajęczyną łupin pamięci, które brzęczą wokół jednej prawdy: Nic nie dało się zrobić, choć wszyscy czynili wiele, by dało się zrobić coś. Nie wchodźmy w detale. Niech wystarczy, że poszło o zakazany romans, o jedną, może o kilka nieostrożnych nocy Santiago Nasara, nocy niewybaczalnych. Takie też jest sedno nagłego końca Lalka. Pod tytułem swego fałszywego reportażu radiowego z tragicznych wydarzeń w Augustowie Herbert mógłby umieścić te same słowa Gila Vicente'a, które Marquez uczynił mottem „Kroniki zapowiedzianej śmierci”: „Łowy miłosne to sprawa honoru”.
Lalek miał na sumieniu kilka nieostrożnych, niewybaczalnie nieostrożnych nocy, a kiedy zbliża się Lalka zdumiewający koniec, jego brat, który już wie, który już przeczuwa bliski mokry dźwięk ostrza dziurawiącego brzuch Lalka - nie może przebrnąć przez pełną ludzi salę gospody „Stodoła”. Nie może dojść do popijającego przy stoliku pod oknem Lalka, bo musi po drodze usiąść z miasteczkową starszyzną, musi pogadać, musi przełknąć jedną, drugą, piątą gorzałkę, musi być kompanem rytualnych knajpianych bełkotów... I nie zdążył. Później więc wybrzmiewają już tylko głosy wiernych druhów Lalka, ubierających jego trupa w kostnicy, głosy zupełnie bezradne. Bo skąd mają druhowie wiedzieć, dlaczego teraz, kiedy Lalek leży pod pochmurnym sufitem, jest tak mądry i wyniosły, i co tak naprawdę znaczy jego doskonale spokojna twarz? Bezradne są w kostnicy głosy druhów, tak jak bezradne są wcześniej głosy mieszkańców, gdy przed mikrofonem reportera radiowego próbują opowiedzieć szarą, trochę śmieszną i odrobinę smutną, melancholię mieściny, gdzie nic nie będzie się dało zrobić z jedną śmiercią nie do pojęcia.
Smakowicie Błaszczyk przywołuje stare głosy, ponad pół wieku temu skomponowane przez Herberta. Brzmienie Babki, brzmienie Poety, Listonosza i Jadzi, jeszcze pszczoły innych brzmień. Wybornie przepychają się w uchu te kawałki pamięci ludzi bez znaczenia, sennie trwających w osadzie na tyłach świata. Ul pamiętliwy. Wybornie nicują się wzajem głosy, zapętlają się, dławią czasem, czasem zagłuszają. I wybornie brzęczy pośród nich głos reporterskiego magnetofonu szpulowego – ta metaliczna, trzaskająca czkawka pokrętła „stop/start”, a później ów pisk taśmy, trącej głowicę, kiedy nagle przyspieszone szpule opętańczo wirują przez chwilę zgodnie lub niezgodnie z ruchami wskazówek zegarka.
Gdyby na spektaklu „Ostatniej taśmy Krappa” Samuela Becketta zamknąć oczy – w uchu brzęczałaby podobna operetka. Wszystko, co zostało Krappowi, to jedynie jego głos. A raczej wiele głosów Krappa, na szpulowym magnetofonie nagranych w wielu przeszłościach Krappa. Słucha Krapp siebie z czasów minionych i nagrywa siebie, by mieć czemu się dziwić w przyszłości, tak jak dziwi się teraz, kiedy słucha siebie z przeszłości. Wszystko, co mu zostało, to jego głosy, które pojmuje coraz mniej. Ale są. To już coś.
W powtórzeniu Błaszczyka - „Lalek” Herberta brzęczy przez godzinę lekcyjną. Kiedy „Ostatnią taśmę Krappa” grał Tadeusz Łomnicki” – seans trwał mniej więcej tyle samo. „Kronikę zapowiedzianej śmierci” czyta się dłużej, owszem, lecz niewiele dłużej. I każda z tych bajek o bezradności – kończy się tym samym uspokojeniem głosów. Podobną, trochę senną, trochę szarą kodą. Podobnie powolnym ciemnieniem słów.
Marquez maluje pożegnalne kroki Santiago Nasara. „Potknął się na ostatnim schodku, ale wstał natychmiast. Nawet zadbał o to, by strzepnąć ręką ziemię, która została mu na wnętrznościach – powiedziała mi moja ciotka Wene. Następnie wszedł do swego domu tylnymi drzwiami otwartymi od szóstej i padł w kuchni na twarz”.
Beckett szkicuje brak słów, ostatnie milczenie, które być może nigdy już się nie skończy. „Krapp nieruchomo patrzy przed siebie. Szpule dalej obracają się w ciszy”.
U Herberta jeden z wielu głosów wspomina ostatni już po tej stronie, po naszej stronie, ruch Lalka. „A myśmy go nieśli, bo był dobry kolega. Ludzi było dużo i kwiatów. Od nas miał wieńce jak należy – blaszane. Jeden winogron, drugi dąb i kwiaty biało-czerwone rzucone”.
Dziś już nie pamiętam, jakim brzmieniem kończy się „Lalek” Błaszczyka, kiedy zamierają już wszystkie stare głosy. Lecz jeśli nawet nie słychać tam suchego szmeru niemych szpul, uparcie obracających się w ciszy – słychać go i tak. Długo, długo, jeszcze dłużej.
Paweł Głowacki