Tak więc zmarli wracają. Czasem po dobrych siedemdziesięciu latach wychodzą z lodu i leżą na skraju moreny, kupka wypolerowanych kości i para podkutych butów.
W.G. Sebald "Wyjechali"
Naprawdę - to ktoś zupełnie inny odnalazł ją trywialnym zrządzeniem losu w szpargałach, co zostały po zmarłej w roku 1996 cioci Naimie. Tak. Lecz czy nie da się pomyśleć lub wyśnić (co przecież na jedno wychodzi), że odnalazł ją Jorge Luis Borges, tuż po śmierci cioci Naimy bądź wcześniej, na jednej z niezliczonych półek Biblioteki Narodowej w Buenos Aires? W roku 1970 Donald Commell i Nicolas Roeg nakręcili film "Przedstawienie" - kryminał o sekretach Androgyne, o zawsze nieuchwytnej prawdzie istoty ulepionej z doktora Jekylla i pana Hyde’a. Jeśli w tym filmowym śnie Commella i Roega legendarny Mick Jagger czyta sobie na głos fragment "Południa" Borgesa – cóż zabrania wyśnić nieistniejący film o Borgesie odnajdującym, w roku choćby 1990, zgubioną jesienią roku 1963 taśmę z muzyką legendarnego saksofonisty jazzowego Johna Coltrane’a, taśmę, którą naprawdę, a raczej w innej prawdzie, ktoś zupełnie inny odnalazł po śmierci cioci Naimy w roku 1996, a jeszcze ktoś inny wydał kilkanaście dni temu w formie płytowego albumu "Both Directions at Once: The Lost Album"? A poza tym – wystarczy sięgnąć po "Fikcje" Borgesa, po "Alefa" albo inny jego tom…
Tak. Wystarczy przeczytać dwie, trzy opowieści Borgesa, by wiedzieć, jak rozkoszował się on metafizycznym oszustwem. Wystarczy poznać dwie, trzy opowieści, by stracić uspokajającą pewność co do niezależności i nieprzenikania się tego i tamtego świata, jawy i snu, prawdy i fikcji, żywych i duchów, a zwłaszcza co do natury czasu, który Borges całe życie podejrzewał o to, że w istocie płynie – do tyłu. Czy echo słów o czasie-raku nie brzęczy w Coltrane’a krótkiej lekcji komponowania, w tej sentencji jazzowego alchemika: „Zaczynaj pisać utwór od środka, a potem, w tym samym czasie, idź do początku i do końca”? „Cierpiał na nierealność” – napisał Borges o Herbercie Asche, bohaterze jednego ze swych opowiadań. Był Herbertem Asche, jak był wieloma, których napisał. Czy można się zatem dziwić, że kiedy 7 lat po śmierci Borgesa (odszedł w sobotni ranek 14 czerwca 1986 roku) jego biograf zjawił się w Buenos Aires - ci, co dobrze znali pisarza, z całkowitą powagą pytali biografa: "Kiedy zamierzasz się z nim spotkać?"?... Wystarczy.
Tyle wystarczy, by stracić uspokajającą pewność, czyli wyraźnie zobaczyć, jak po swojej śmierci Borges staje któregoś popołudnia – powiedzmy, że jest 17 dzień października roku 1990 - na galerii pierwszego piętra Biblioteki Narodowej w Buenos Aires i patrzy w dół, nie widząc już prawie nic, tak jak stawał i nie widział każdego popołudnia od chwili, kiedy w październiku roku 1955 został mianowany Dyrektorem Biblioteki Narodowej. Był już wtedy prawie zupełnie ślepy. Po ośmiu bezradnych operacjach katarakty (pierwsza w roku 1927), jesienią 1955 roku w lewym oku trwała już tylko ciemność, w prawym – marne resztki rozmazanych kształtów koloru zgaszonej żółci. W "Szkicu autobiograficznym" napisze o przewrotności losu: "Dał mi równocześnie osiemset tysięcy tomów – i ciemność". 17 października roku 1990 staje więc Borges na galerii przed swoim gabinetem, widzi ciemność i trochę zgaszonej żółci. Po niewielkiej chwili - jak za życia dzień w dzień - rusza schodami w dół, do zawiłego labiryntu wąskich korytarzy o ścianach z ośmiuset tysięcy tomów. Ponoć przeczytał wszystko i zapamiętał wszystko, co przeczytał, ale przecież wie, co znaczy nieskończoność, co znaczy wieczność, którą nazwie "znużoną nadzieją", i jak nikt inny zna sekret bibliotek. Zna tę powracającą dziwność, że człowiek wędruje między regałami w poszukiwaniu książki X, a nieoczekiwanie trafia na książkę Y, przystaje, otwiera ją – i świat nagle zmienia się zupełnie, a nawet bywa, że staje się nie do poznania.
Idzie wolno przez żółtawą ciemność, choć żarówki w górze zapewne świecą. Idzie bezbłędnie, gdyż nie widzi, lecz pamięta potężnie tak, jak potężnie pamięta Ireneo Funes, bohater jego opowiadania. Palcami prawej dłoni muska grzbiety. Zna je dobrze, tak dobrze, że krótki dotyk wystarcza, by powtarzała się w jego głowie każda stara opowieść, zamarła za każdym muskanym grzbietem, każda stara opowieść, którą kiedyś przeczytał. Coltrane miał rację. Palce Borgesa wędrują przez grzbiety - w tył, w jasne kawałki przeszłości, kiedy on sam w czasie tym samym bardzo wolno i nieomylnie idzie przez ciemność w przód. I naraz, jak zwykle nieoczekiwanie, na półce jednego z regałów przeznaczonych literom C i D, gdzieś pomiędzy "Don Kichotem" Cervantesa a "Zaginionym światem" Arthura Conan Doyle’a, palec trafia na grzbiet, który nic nie mówi Borgesowi. Więc jednak nie wszystko przeczytał? Jest to cienka krawędź koperty, wewnątrz której – dwie szpule. Wsuwa kopertę do kieszeni, zawraca.
Czy trzeba mówić, że magnetofon, na który Borges po omacku zakłada szpule w gabinecie, jest tym, na którym w "Ostatniej taśmie" Samuela Becketta stary Krapp odsłuchuje swoje dawno temu nagrane opowieści, napawając się czasem płynącym w tył? Włącza machinę. Słyszy posępne bębny Elvina Jonesa, senny mruk kontrabasu Jimmy’ego Garrisona i porcelanowe plumkanie fortepianu McCoya Tynera. Wreszcie słyszy sedno. Saksofon Coltrane’a. On brzmi tak, jakby ktoś mniej lub bardziej gwałtownymi wydechami zeskrobywał z rdzewiejącego żelaza rude opiłki, mikre, średnie i te jak paznokieć małego palca ręki dziecka. Słyszy Coltrane’a długą, prawie 12 minut trwającą opowieść bez słów, zatytułowaną "Slow blues", która w wydanym chwilę temu albumie "Both Directions at Once: The Lost Album" będzie szóstym kawałkiem na pierwszej płycie. Ale to później, grubo później – to znaczy teraz, w roku 2018. Na razie jest sen. Na razie jest w śnie tym 17 dzień października roku 1990, Borges nie żyje i słucha odnalezionego jazzu, choć być może nie wie, że to jazz, tak jak nic nie wie o Jonesie, Tynerze i Garrisonie, ani kto to jest Coltrane. Nie szkodzi, grunt, że słyszy. Puszcza wszystko od początku, słucha starej opowieści bez słów i nie jest zdziwiony. Nie jest, gdyż od połowy lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku literatura coraz intensywniej była dlań - muzyką.
Od dnia, w którym lekarze zabronili mu czytać i pisać, Borges czytał i pisał – uchem. Wtedy właśnie został gospodarzem ośmiuset tysięcy tomów. Słowa były niczym nuty. Gdy słuchał sekretarki, która w gabinecie powtarzała mu na głos stare opowieści – w istocie słuchał monologującego instrumentu, odtwarzającego nuty z dalekiej przeszłości. Kiedy dyktował sekretarce własną opowieść – zawsze prosił, by kilka razy odczytywała każdą zapisaną frazę, lecz nie po to, by złowić błędy sensu, lecz po to, by złowić błędy brzmienia. I słuchając tego, co podyktował, zawsze przesuwał niespiesznie opuszek wskazującego palca prawej dłoni po grzbiecie dłoni lewej, od nadgarstka, po koniec serdecznego palca. Sprawdzał, czy to, co słyszy, zgadza się z nim. Bo jak samemu sobie, żeby nigdy nie zapomnieć, zapisał grubo wcześniej, jeszcze w roku 1926: "W gruncie rzeczy cała literatura jest dziełem autobiograficznym". Nic się nie zmieniło. Oto słucha starej opowieści Coltrane’a i z każdą frazą narasta w nim pewność, że człowiek, który opowiada bez słów, wiele razy przesuwał palec jednej swojej dłoni po grzbiecie drugiej swojej dłoni. Słucha Borges, słucha i uśmiecha się dyskretnie, łagodnie, gdyż za sprawą Coltrane’a świat zmienia się zupełnie – lecz dla Borgesa nie jest to wielka nowość. Każda opowieść prawdziwa jest labiryntem dodanym do labiryntu ośmiuset tysięcy tomów, do labiryntu ścieżek, domów, twarzy, oddechów i całej nieprzeliczonej reszty. Któż może o tym wiedzieć lepiej niż on, Borges, autor "Ogrodu o rozwidlających się ścieżkach"? I w czyim towarzystwie Caltrane - który przecież ułożył, opowiedział saksofonem wiele jazzowych, intymnych labiryntów, dźwiękowych ogrodów o ścieżkach rozwidlających się zawrotnie, z każdą kolejną płytą coraz zawrotniej – w czyim towarzystwie miałby czuć się lepiej niż w towarzystwie Borgesa? Owszem, naprawdę - to zupełnie ktoś inny odnalazł starą opowieść Coltrane’a. Lecz cóż szkodzi powiedzieć, że odnalazł ją zmarły Borges, wielbiciel oszustw wszelkiej maści? Cóż szkodzi oznajmić taką prawdę, zwłaszcza, że przecież nie jest to prawda, tylko sen?
Tak, czy siak – Coltrane wrócił. Jak w pamiętliwej prozie W.G. Sebalda "Wyjechali" - Johannes Naegeleg, zaginiony berneński przewodnik górski, którego szczątki odnaleziono po dziesiątkach lat na skraju topniejącego lodowca. Kości, buty. Wrócił Coltrane. Szara koperta ze szpulami na półce Biblioteki Narodowej w Buenos Aires. Albo wśród rupieci, co zostały po zmarłej cioci Naimie.
Paweł Głowacki