Na scenie jest już mnóstwo osób niewidzialnych.
Eugène Ionesco "Krzesła"
Samowar? W ostatnim obrazie "Wiśniowego sadu" Antoniego Czechowa już go nie ma, bo nie ma już nikogo. Został jedynie Firs, lokaj omszały, który od dawna cały jest blaknącą pamięcią. Po co komu samowar, skoro nie ma kto pić? Po co samowar - nikomu? Aby gorącą herbatę opuszczonym krzesłom podać? I kto miałby to uczynić, skoro pamięć tak wyblakła a oczy tak są zmęczone, że Firs – któż wie? – samowara może nie odróżnia już od naftowej lampy? A na domiar nieszczęść herbata, zwłaszcza mocna herbata, ma barwę zbliżoną do koloru nafty, więc Firs, nie wiedząc, co połknąć a do czego przystawić płonącą zapałkę – od lat nie pije herbaty i nie zapala lamp. Kiedy w ostatnim obrazie "Wiśniowego sadu" wchodzi człapliwym krokiem - jak zawsze w wiekowym tużurku, białej kamizelce i filcowych pantoflach - nie słychać już trzasku kluczy, co chwilę temu zamknęły wszystkie drzwi, ani suchego stukotu odjeżdżających powozów. Kładzie dłoń na klamce, naciska, puszcza, naciska, puszcza. „Zamknięte”, mamrocze. I siadając na kanapie – ale ostrożnie, ostrożnie – dodaje: "Wyjechali... O mnie zapomnieli...". Jest sam. Który to raz? Który raz ludzie, co byli blisko, są daleko, i chyba na zawsze daleko? Który raz nagle i boleśnie łatwo, lekko, znikło wiele, może wszystko? Nie rachuje strat, od dawna już nie. Może nawet polubił te chwile, kiedy nic nie zostaje? Teraz, na tle opuszczonych krzeseł, szepce sobie, bo komuż innemu: "Życie minęło, jakbym nigdy nie żył...". I dalej, resztkami dźwięków: "Poleżę sobie... Sił już nie masz, nic ci nie pozostało, nic... Ej, ty niedorajdo!...". Zastyga... I tyle. Koniec. Kurtyna. Niebawem, za godzinę lub jutro rano, kolejny raz zacznie wszystko od początku. Tak. O ile zdoła podnieść się kolejny raz.
"Wiśniowy sad" jest ostatnią opowieścią, jaką Czechow dał teatrowi. W finale dał widok Firsa, ufającego, że kolejny raz się podniesie, aby kolejny raz zacząć tracić od początku, dał tę martwą naturę z pamięcią zastygłą na kanapie, portret chłodnej melancholii utraty, która w pamiętnym "Wiśniowym sadzie" Jerzego Jarockiego była sednem nieruchomego powietrza w szarym pokoju z szeregiem samotnych, opuszczonych krzeseł pod gołymi ścianami. Tym obrazem żegnał się Czechow. Obrazem, który od młodzieńczego "Płatonowa" tkwił, niczym uporczywa podszewka, na dnie wszystkich jego teatralnych i nie tylko teatralnych opowieści. A wiele lat po prapremierze "Wiśniowego sadu", legendarny dzisiaj, flamandzki reżyser Luk Perceval wyzna: "I u Szekspira, i u Kantora znajdziemy myśl, która stanowi o nieśmiertelności sztuki: że nasze życie jest procesem ciągłej utraty. Taki jest sztuki sens jedyny". I dalej, bez złudzeń, bez litości: "Nie ma żadnego zbawienia, propagowanego przez religię, nie ma uwolnienia od cierpień – wszystko to są ludzkie wymysły, co nie dają żadnej gwarancji". I wreszcie zdobywa się na patos banału, patos, który nie uwiera, gdyż banał jest starą prawdą: "Piękno w teatrze polega na tym, że pozbawia on nas wiary i uczy, że wszystko wiedzie ku nicości. Szekspir w 'Królu Learze" powiada: "From nothing to nothing". Jak blisko tej ciemnej frazy Szekspira stoi czerń, którą w Czechowa "Wujaszku Wani" Wojnicki dźga cudowny, słoneczny dzień, mrucząc obok samowara, ustawionego na stole w ogrodzie: "W taką pogodę dobrze jest się powiesić"? Czy bliskość ta będzie zauważalna niebawem, w nowej Cricotece w Krakowie?
Trzeba to zobaczyć. W najbliższy poniedziałek, 30 lipca, koniecznie trzeba iść do Cricoteki, by o 18.30 obejrzeć piąty z kolei sens teatralnego cyklu "Gra z Kantorem" – nagranie teatralnej wersji "Wujaszka Wani" w reżyserii Percevala. Cały cykl – to piękny koncept jest. Od marca, do listopada – raz w miesiącu jeden seans teatralny, jedna opowieść w jakikolwiek sposób, mniej lub mocniej oczywisty, inspirowana nieogarnioną sztuką Kantora. Dziewięć pokazów – właściwie czego? Bezradności? Sprytu? Płytkości? Głębi? Dziecinady? Delikatności? Pokory? Pychy? Nie wiem, bo i skąd, lecz wiem, że gdyby Cricoteka wydała na płytach cykl cały – mądry byłby to gest. W każdym razie – w poniedziałek trzeba iść koniecznie. Nie tylko dlatego, że o istocie sztuki Czechowa da się rzec to samo, co o istocie sztuki Szekspira i Kantora rzekł Perceval. Głównie dlatego, że stop Czechow-Kantor-Perceval zapowiada szaleństwo.
W swoim "Wujaszku Wani" Perceval schodzi ponoć na dno "Wujaszka Wani" Czechowa, dotyka podszewki, na której majaczy cień zamarłego na kanapie Firsa, trwa chłodna melancholia utraty, co wędruje przez dna wszystkich opowieści Czechowa i wszystkich, od "Umarłej klasy" poczynając, scenicznych opowieści Kantora. Choć całą prawdę mówiąc – sceniczne opowieści Kantora nie miały dna, gdyż były dnem, ich podszewka była ich powierzchnią. Taki Percevala marsz sceniczny w dół zapowiadają reklamowe foldery cricotowego cyklu. Ponoć więc...
Ponoć obiera on "Wujaszka Wanię" jak cebulę, plaster po plastrze odziera ze wszystkiego, co doraźne, doczesne, chwilowe, co przynależne tylko małemu kawałkowi przeszłości, co jest po prostu skończone - a zostawia jedynie ingrediencje wieczności. Dlatego ponoć nie ma samowara, ani ogrodu w dzień pochmurny, który stanie się dniem pięknym, słonecznym, łagodnym. Nie ma też domu z tarasem, ławki, krzeseł pod starą topolą ani huśtawki. Nie ma gitary, szklanek, ani odzieży z epoki, ani tamtych salonów, mebli, kredensów, tamtej karafki z wódką i tamtego stróża, który nocami przeganiał kołatką złe duchy z werandy. Z niepowtarzalnego, niespiesznie falującego języka, w którym słowa mijają się taktownie, gdzie zdanie od zdania głowę odwraca tak cicho i naturalnie, jakby rzeczywiście nic o sobie wzajem nie wiedziały, jakby się naprawdę nie słyszały, choć przecież ocierają się o siebie – z falowania tego nic ponoć nie ocalało, a zostały tylko strzępy, pomruki jakieś, ci dźwiękowi ciemni goście z dna opowieści Czechowa. Podobnie z gestami, minami. Są ponoć tylko jakieś marne ich resztki, tiki odwieczne, rytualne odruchy, cała ta licha, biedna pantomima, pantomima powolnego zamierania, Peter Handke rzekłby może: krótka i bez boskich pocieszeń msza na nieskończenie długie pożegnanie. I ponoć nie ma na scenie nic, tylko krzesła jeszcze nie opuszczone. Krzesła i na krzesłach ludzie jak nie ludzie - ludzie niczym widma, wciąż widzialne tylko dzięki niepojętej sile bezwładności życia, które właśnie się kończy, albo już się skończyło, tylko nikt o tym jeszcze nie wie, nie chce wiedzieć. Tak, trzeba to poznać.
W poniedziałek koniecznie trzeba iść do nowej Cricoteki, aby zobaczyć dno "Wujaszka Wani", usłyszeć opowieść o utracie. Któż wie, w finale seansu Percevala przypomni się może opis ostatniej wizyty Czechowa w teatrze? Kiedy Firs już zastygł i opadła kurtyna – wprowadzono Czechowa na scenę. Był pół-trupem. Ile czasu zostało mu do śmierci? Niewiele, zgoła nic. Sił miał jeszcze góra za grosz, chwiał się, umykały mu zmętniałe kontury świata, powietrze coraz krócej i płycej gościło w płucach, a oklaski, które słyszał, jakby sunęły ociężale z głębokiej studni - nie milkły. Trwały i trwały, aż przeobraziły się w chóralną, podszytą lękiem prośbę, by nie męczył się, by usiadł, odpoczął. Wniesiono zwyczajny, prosty mebel z oparciem, lecz on odmówił słabym gestem dłoni. Stał dalej. Do końca długiego pożegnania stał obok pustego krzesła, chwiejąc się lekko.
Paweł Głowacki