A i my tu cytomy gazety
i syćko wiemy.
Stanisław Wyspiański „Wesele”
Zbudź wyobraźnię, stań się na chwilę aktorem i zagraj Chińczyka w Warszawie. Nie chodzi akurat o niego, a o nabranie dystansu - im większy on, tym lepszy. Nie bój się, Chińczyk twój nie potrwa długo, wszystkiego dwie godziny. Po czym spokojnie i nieuchronnie wrócisz do Polaka swojego, który być może, jak rzekł poeta, nie wie, gdzie Chiny leżą, lecz wie niezbicie, że kajsik gdzieś daleko. Na widowni Sceny Kameralnej Teatru Polskiego bądź tedy przez dwie godziny Chińczykiem, który wprawdzie pojęcia nie ma zielonego, gdzie Polska leży, i nic nie wie o odwiecznych naszych jadach nadwiślańskich, kompleksach, podgryzaniach, darciach kota, uprzedzeniach, muchach w nosach i całej kolosalnej reszcie emocjonalno-intelektualnych węzłów gordyjskich, ale za to cudem posiadł umiejętność doskonałego rozumienia polszczyzny. Po prostu, na seansie „Deprawator” Macieja Wojtyszki, przez niego wyreżyserowanym – nie bądź gotowy do natychmiastowego strzelania polskim przewrażliwieniem na punkcie własnym, ciskania odwieczną naszą pyszałkowatą pewnością, że oto wszystko, co jest, o nas jest, o nas tu i teraz. Bądź z daleka.
Tak, wszystko tylko o nas. Na przykład – „Król Ubu”, albo „Hamlet”. Pada w utworach tych słowo „Polska”, więc oczywiście są to dzieła o Polsce, wyłącznie o Polsce – i dlatego wielkie one. Antygona jest z domu Kowalska, Świętoszek to aktualny proboszcz w Skierniewicach, Króla Leara myszy zżarły w wieży nad Gopłem, właściwa nazwa Troi brzmi Biskupin, nigdy nigdzie nie zjawiający się Godot – w Polsce zjawia się bez przerwy i z wielką ochotą, Starsza Pani regularnie wizytuje Poznań, zaś pies Baskerville’ów to nie pies Baskerville’ów, jeno kundelek uroczy, co przy rodzinie Kiepskich szczeka sobie w Sieradzu, a wabi się Burek i posiada umaszczenie szalenie odświętne, cały jest mianowicie śnieżny, cały prócz ogona ostro karmazynowego... I tak dalej. A nawet najdalej. Cóż mówią bohaterowie serialu „Ranczo” wikaremu, przepytującemu ich z Biblii? Bez wahania twierdzą z uśmiechem, że Matka Boska była rodowitą Polką, więc nie dziwota, że i syn jej, Jezus, był Polakiem rodowitym. Amen.
Bądź więc Chińczykiem. To znaczy – nie bądź nastrojony na odwieczną naszą nutę płaską, co każe wszystko brać do serca przeczulonego. Nie dysz w duchocie, nie dryfuj myślą ołowianą wokół swego pępka i nie adoruj garbu swojego. Bądź przez chwilę w pełni nie stąd. Na scenę patrz z gigantycznego dystansu, aktorów słuchaj z oddali. Bo tak zobaczysz więcej, więcej usłyszysz. I całkowicie zacznie ci wystarczać, że ten tam, na scenie, siwy pan, cały w eleganckich jasnych lnach (Andrzej Seweryn), to po prostu siwy pan w eleganckich jasnych lnach. Witold Gombrowicz? Owszem, lecz dla ciebie niewiele to zmienia, bo cóż ty wiesz o Gombrowiczu! Z resztą scenicznych figur jest tak samo. Dwie dojrzałe damy, frenetyczne niczym gwiazdy uroczo bezpretensjonalnej operetki (Grażyna Barszczewska jako Janina Miłosz i Magdalena Zawadzka w roli Izy de Neyman). Postawny gość w okularach, wiecznie węszący za gorzałką (Wojciech Malajkat, czyli Czesław Miłosz). Młodzian o grzywce grzecznej bardzo, prawie chłopczyk, ot, harcerzyk z chlebakiem, harcerzyk, lecz nie stroniący od kieliszka (Paweł Krucz jako młody Zbigniew Herbert). Ciepła w uśmiechach i smutkach kobieta, wpatrzona w swojego ukochanego pana w jasnych lnach (Anna Cieślak, czyli Rita Labrosse). W końcu posągowa służąca (Katarzyna Skarżanka – Charlotte Caire), na której dyskrecję i spryt pan w jasnych lnach zawsze może liczyć. Oni zatem przed tobą. Właśnie tacy, nie inni – cząstki tyleż przeszłości realnej, co opowieści Wojtyszki. Oni w sporym pokoju, wśród najzwyklejszych mebli, w pokoju, co raz jest jadalnym w domu postawnego gościa w okularach, innym razem salonem w domu pana w jasnych lnach. Oni, ich spotkania, namiętności, spory i słowa. Nade wszystko – słowa tych trzech. Jakie słowa?
Później, wiele lat po dniach spotkań realnych – a dawno temu Gombrowicz, Miłosz i Herbert widywali się naprawdę, daleko stąd, we Francji – spotkań, do których Wojtyszko wrócił w „Deprawatorze”, Miłosz napisze „Orfeusza i Eurydykę”, pamiętną elegię na odejście swojej żony Carol. Wyzna tam: „Liryczni poeci/ Mają zwykle, jak wiedział, zimne serca./ To niemal warunek. Doskonałość sztuki/ Otrzymuje się w zamian za takie kalectwo”. W opowieści Wojtyszki słowa trzech figur są właśnie takie. Są zdaniami postaci, które znały cenę układania słów w labirynty czyste, nieuchronne, bolesne. Czy u Wojtyszki tylko strzelista mowa faluje nad sceną? Skąd! Obok fraz potężnych wciąż pobrzękują zwyczajne słowne gierki, złośliwostki, zaczepki, cały ten ul codzienności daje głos mocny. Tyle że nawet kiedy figury mówią wielkie NIC – smakuje to jakoś specjalnie. Kiedy będziesz Chińczykiem – usłyszysz to wyraźnie z wielkiej, dobrej oddali. Usłyszysz, że szczebiocą, sporo szczebiocą - lecz po to, by odwlec chwilę zdań naprawdę potężnych, o których wiedzą, że muszą nadejść. Są to zdania o sprawach polskich, owszem, lecz nigdy nie są to zdania instrumentalne, na użytek spraw doraźnych, palących przez góra tydzień, nigdy nie są to słowa tylko na polskie tu i teraz, na jakiekolwiek polskie chwilowe tu i teraz. U Wojtyszki jest za plecami szczebiotu – ciemność fraz potężnych. I ciemność wolno narasta za fasadą pozornie zabawnych gestów i min iście operetkowych.
„Deprawator” jest... Bo ja wiem?... Czymś na podobieństwo salonowej komedii, diabelnie finezyjnej? Albo niczym lekka towarzyska gierka z dodatkiem dziegciu? Jedno pewne - za ulotną fasadą pan w jasnych lnach, ten morderczy szachista intelektualny, ten genialny kabotyn, przez Seweryna grany nieomylnie, tonami godnymi ćmy – pan w jasnych lnach zastyga niespiesznie. Nic już nie da się zrobić. Astma dzień po dniu spłyca oddech, nogom chce się coraz mniej, o bezradności rąk żal mówić. Kiedy w finale ciemność jest tuż przed czarnymi okularami panna w jasnych lnach, palce jego lewej dłoni stać tylko na to, by wysupłać ze słoja naparstek malinowej mazi i wsunąć ją wolno do ust pana w jasnych lnach, a później sięgnąć po kieliszek osłodzonego wina. To wszystko. Dalej już nic.
Kiedy na „Deprawatorze” Wojtyszki jest się Chińczykiem, patrzącym z oddali – dobrze widać, że w tym powolnym przechodzeniu pana w jasnych lnach z jasności w ciemność nie ma żadnych tandetnych podtekstów, publicystycznych uwikłań, sztychów polemicznych, dźgających kogoś, najlepiej wroga śmiertelnego, w jakiejś sprawie szalenie palącej dziś. Kiedy jest się Chińczykiem, słuchającym „Deprawatora” z oddali - doskonale wtedy słychać ogromną ilości powietrza, błąkającego się w kiedyś wygłaszanych przez Herberta, Miłosza i Gombrowicza zdaniach ciemnych, bezbłędnych, nie zamierających. Doskonale słychać nieobecność duchoty.
Oklaski.
Po czym wracać trzeba - do siebie.