Zanim zagram – mówi Kongo – muszę wiele godzin patrzeć na maskę. Ja nie istnieję, istnieje maska. Ja nie jestem prawdziwy, prawdziwa jest maska.
Jan Kott "Nõ albo o znakach"
Nawet jego żona, chłodna Veronica, umie liczyć tylko do dwudziestu. Jest jak wszyscy wokół niego. Dwadzieścia, pięćdziesiąt, tysiąc, milion nawet – jakkolwiek brzmi granica marzeń każdego z nich, dźwięk ten bez reszty mości się w ludzkim uchu. Arytmetyka wszystkich wokół niego jest poczciwą arytmetyką skończoności. Kiedy w wielkiej niczym małe miasto posiadłości na wybrzeżu Sardynii Veronica powie: "Silvio, po cóż jeszcze jeden? Przecież mamy już dwadzieścia domów na całym świecie! Silvio, przecież my mamy już wszystko!" – nie pojmie jego odpowiedzi. Nawet ona - po pół wieku wspólnego z nim życia - nie rozumie, że słowo "wszystko" nie jest dla niego końcem rachowania, a tylko jedną z liczb wielu, więc zawsze rachuje dalej, poza "wszystko". Jak daleko? W filmie Paola Sorrentino "Oni", pląsające wokół Sylvia Berlusconiego papuzie plemię skończoności nie rozumie, że Sylvia Berlusconiego nigdy nie pociągało nic, co policzalne.
Berlusconi? Ten słynny Berlusconi? Premier Włoch? On? Naprawdę on? Tak. Lecz wielkość opowieści Sorrentino jest z gatunku tych nielicznych, przy których realny, z życia wyłuskany ich kontekst, z każdą kolejną sceną płowieje nieodwracalnie, aż znika zupełnie. Po ilu minutach trwania "Onych" Berlusconi przestaje znaczyć? Po ilu kadrach nieważne już jest, że oto widać Włochy w czasie konkretnym, że to realny parlamentaryzm, a nawet że to wybrzeże akurat Sardynii? Jak niewiele czasu potrzebuje Sorrentino, by pozbawić dobrodusznych ludzi na widowni nadziei, że oto oglądają kawałek atrakcyjnej dla oka i ucha publicystyki historycznej, że to jest kalka prawdy, ku uciesze publiki na pokaz wystawiony wierny portret wielkiego tandeciarza oraz jego epoki? Konteksty znikają jak na pstryknięcie. Co zatem zostaje? Co jest sednem tej dwuipółgodzinnej baśni? Wielka władza, wielkie pieniądze, wielki błazen i jego wielka gra ze światem. Nic nowego pod słońcem. Wielki teatr niewysokiego błazna, o scenicznym pseudonimie Silvio, błazna tak wielkiego, że i wtedy, gdy go nie ma w pobliżu, świat tańcuje wokół niego – wokół tego, który ma już wszystko, lecz nie przestał liczyć. Z psią tęsknotą świat wypatruje jego twarzy-maski nie do podrobienia – uśmiechu pełnego porcelanowej bieli i zapachu płynu do płukania protez zębowych, skóry jak z lśniącej folii koloru kawy z mlekiem, peruki wyciętej z czarnej tektury i tych monstrualnych oczu wołu zapatrzonego w zmierzch, pod błonami powiek zawsze znużonych aż do połowy źrenic. Kiedy zjawia się wreszcie w drugiej godzinie opowieści, przebrany za hinduską księżniczkę, z zakwefionej cekinami maski widać tylko oczy znużonego zwierzęcia. Zerwał w ogrodzie kwiaty i pewnie wykonałby taniec brzucha, lecz Veronica znów wzgardziła prezentem. Kolejny raz nie zrozumiała nieludzkiej potęgi tandety swego boskiego Silvia.
Tańczą więc wokół niego. Dziwki wytworne, alfonsi, trzeciorzędni politycy i trywialni karierowicze, starzy i młodzi, żony i singielki, narkomani i alkoholicy, niewiasty wiekowe i dzierlatki, dzielni i strachliwi. Wszyscy. Pląsają, kiedy jeszcze go nie ma i kiedy już jest, mrucząc bądź krzycząc o jego sile, jego pięknie, jego nieograniczonych możliwościach. Oni – plankton przeciętnych. Tańczą, łaszą się i żebrzą, mając nadzieję, że w końcu ziści się ich wyśnione dwadzieścia, ich pięćdziesiąt, ich tysiąc, a nawet milion. Tańcują, a Silvio tańcuje z nimi. Gra z nimi w siebie, choć wie, że gra w istocie z nikim, ale nade wszystko wie, że nie ma nikogo innego do gry. Gości ich w swym domostwie, karmi ich, poi, uśmiecha się do nich odpustowym uśmiechem, ba, on też śpiewa dla nich. I nawet na mgnienie nie opuszcza go ciemna melancholia pewności, że oto pod koniec życia, a ma już lat siedemdziesiąt, przyszło mu grać z paziami poczciwej arytmetyki skończoności - a to sprawia, iż samotność jego jest nieskończona i nie do ominięcia.
Samotność władzy i pustka wolno obrastająca zmierzch tandetnego dyktatora – to są tematy "Onych". Zupełnie obezwładniający aktor Toni Servillo lepi postać wielkiego błazna Silvia tak, że gdyby ktoś oszalał dokumentnie i zapragnął sfilmować "Jesień patriarchy" Gabriela Garcii Marqueza – pewność mam, że jedynie Servillo byłby w stanie wcielić się w namalowany przez Marqueza portret starego jak świat dyktatora karaibskiego, co żył w istocie samotnie i doskonale samotnie zdechł w monstrualnym pałacu, pełnym spacerujących krów, o zachodzie słońca nieruchomiejących na balkonach, by aż do zupełnej ciemności sennie patrzeć na zmierzch.
W "Onych" brakuje Sylvio do ostatniej jego ciemności jeszcze trochę czasu, może nawet wiele czasu. Jeszcze zatem może bawić się nieskończonością w swojej głowie. Kiedy Veronica, mówiąc: "Silvio, przecież my mamy już wszystko!", próbuje go wcisnąć w reguły poczciwej arytmetyki skończoności, odpowiada spokojnie. "Wszystko – to jest za mało". I zaczyna w duchu liczyć dalej. Poza "wszystko". Jak daleko? Do następnego "wszystko". Choćby do wulkanu. Bo niby dlaczego nie? Póki co ta góra ognia jest tylko makietą w ogrodzie, ale tylko póki co. Kiedy w finale "Onych" nie ma już nikogo, bo rozpierzchł się plankton poczciwych arytmetyków i Veronica odeszła na zawsze – w środku nocy Silvio bawi się ze swą nieskończonością. Włącza pilotem sztuczny wulkan w ogrodzie. Słucha gromów, sunących z ukrytych pod podestem głośników, patrzy na iskry zimnych ogni, tryskające z gipsowego wierzchołka, i na lawę czerwonych żaróweczek, migoczącą w szczelinie zbocza. Smakuje odpustową erupcję. Dobrze wie, że nie ma na świecie nic potężniejszego nad odpust przez klauna zmieniony w realność. Uśmiecha się przez chwilę łagodnie. Do nikogo.
Paweł Głowacki