Jak to tam ślicznie jest powiedziane? – (wyciera jedno oko) – biada, że musiałam – (wyciera drugie oko) – widzieć, co widziałam.
Samuel Beckett „Szczęśliwe dni”
Już w prologu seansu wydało się małemu panu nagle, że siedzi nie tylko tu, gdzie siedzi. Jakby zaczął przebywać w dwóch miejscach i dwóch czasach naraz, znieruchomiały w dwóch odległych od siebie fotelach, tu i tam patrząc jakby na to samo, lecz jednak nie na to samo. Teraz, tutaj, na widowni Teatru Scena Stu, i na wielkiej widowni teatru w Los Angeles, gdzie zasiadł dawno temu. Kiedy mały pan jest w polskim teatrze, jego ukłuta nagle pamięć organizuje mu czasem takie nieruchome podróże. Ta zaczęła się od realnych palców na scenie.
Teraz, tutaj, w pierwszych taktach wyreżyserowanego przez Krzysztofa Jasińskiego musicalu „Cabaret” Joe Masteroffa, Johna Kandera i Freda Ebba, grający Konferansjera Łukasz Szczepanowski – kusił małego pana, kusił wszystkich. W kobiecym przyodziewku, z twarzą w pudrze i z ostro uszminkowanymi wargami – wyciągnął przed siebie rękę o dłoni zwróconej wnętrzem w górę i niespiesznie przebierał zdumiewająco miękkimi palcami, jakby na strunach leżącej na powietrzu harfie wciąż od nowa grał jedno tylko słowo. „Chodź... Chodź... Chodź...” Dłuższą chwilę, patrząc chłodno spod rzęs w czarnym tuszu, kusił tak palcami, nęcił paznokciami muśniętymi ciemnym, lśniącym lakierem. Tak ukłuł pamięć. Fotel małego pana na widowni w Krakowie, nie przestając być fotelem małego pana na widowni w Krakowie, stał się fotelem małego pana na widowni w Los Angeles, a mały pan zobaczył nagle tuż obok Szczepanowskiego widmo Alana Cumminga, aktora, który w Los Angeles grał Konferansjera w „Cabarecie” wyreżyserowanym przez Sama Mendesa. Zobaczył Cumminga teraz, tutaj, gdyż tam, wtedy, Cumming, podobnie pomalowany i seksualnie dwuznaczny - podobnie kusił małego pana, siedzącego na tamtej widowni, wtedy. Kusił podobnym napowietrznym tańcem paznokci podobnie kolorowych. Po sekundzie, może pięciu, obok realnych papuzich żarówek, migających gęsto na ramie sceny STU, zamigotały żarówki z Los Angeles, podobnie zdobiące wtedy tamtą ramę sceny. A dalej – wróciła stamtąd, z odległej godziny teatralnej, reszta seansu, wróciło prawie wszystko. Musiało wracać krok po kroku, gdyż w teraźniejszym „Cabarecie” zbyt wiele było ech tamtego „Cabaretu”, aby tamten „Cabaret” mógł nie wrócić. Zbyt wiele razy kłuta była w STU pamięć małego pana, by mogło nie powtórzyć się w jego głowie to, co kiedyś zobaczył, usłyszał.
Erotycznie dwuznaczne fatałaszki, agresywne makijaże, opętańczy taniec świateł w tonacjach ostrych, kłęby dymu, orkiestra na żywo, wspomniane szeregi iście cyrkowych żarówek i miękkie palce Konferansjera, cały ten zakazany smak transwestytyczno-homoerotyczno-rozpustnej nocy w przedwojennym Berlinie. Nawet te malowidła, co w STU wisiały po bokach wysoko nad widownią, malowidła przywodzące na myśl okrutne widoki Gerge’a Grosza – przypominały tamte w Los Angeles, wiszące nad sceną. I teraz, tutaj, nawet scena sama była w okalającą ją z trzech stron widownię wciśnięta tak, jak tam, wtedy. I podobne kieliszki stały na podobnych stolikach, czekając, aż ktoś otworzy chłodzące się obok stolików w lśniących kubełkach szampany. I jak w Los Angeles – orkiestra grała na żywo. I tak dalej... Jak wiele podobnych ukłuć mógłby jeszcze wymienić mały pan? Obudzona jego pamięć zwracała mu niegdysiejsze jego olśnienie coraz bezwzględniej, coraz wyraziściej, coraz jaśniej. Aż wreszcie oglądana realność - znikła pod odzyskaną na chwilę przeszłością.
Nie pierwszy raz tak się zdarzyło. Odkąd mały pan się zestarzał, a teatr polski zaczął młodnieć niepoczytalnie, nachalnie, bezlitośnie – to, co mały pan ogląda na scenach nadwiślańskich, coraz częściej mrze pod jego ukłutą pamięcią. Mały pan dobrze wie, że kawałki przeszłości - jeśli doskonałe były za życia - są dla teraźniejszości przykre, bolesne. Budzą litość, choć litość ta nic dla teraźniejszości nie znaczy, tak jak nic nie znaczy dla niej przeszłość cała. Na ten przykład niewielki: Tadeusz Łomnicki w roli Beckettowskiego Krappa, Ewa Lassek jako Raniewska w „Wiśniowym sadzie” Czechowa albo Jerzy Trela, czyli Konrad w „Wyzwoleniu”. Ile razy mały pan czuł wielką, ciepłą litość, patrząc na dzisiejsze tragiczki, borykające się z Raniewską, i na tragików aktualnych, co szaleją jako Konrad bądź cudują w roli Krappa? Ale też nigdy nie twierdził, że po Lassek, Łomnickim i Treli jedyną mądrą decyzją jest Raniewskiej, Krappa i Konrada - nie tykać. Sądził jedynie, iż mądre jest tylko to, co zawsze. Dotykać sedno Raniewskiej, Krappa i Konrada, schodzić na dno ich światów. Swoją opowieść zaczynać zawsze od dna cudzej opowieści. Nie inaczej z „Cabaretem”.
Dawno temu oniemiał mały pan na teatralnym seansie Mendesa, mimo że grubo wcześniej, w roku 1972, może 1973 – oniemiał przecież na filmowym „Cabarecie” Boba Fosse’a. Owszem, na zawsze oniemiał w Los Angeles, lecz nie dlatego, nie tylko dlatego, że w aktorze Cummingu i aktorce Jane Horrocks, grającej Sally Bowles, Mendes znalazł genialną odpowiedź na genialność Joela Graya i Lizy Minnelli w filmie Fosse’a. I nie tylko dlatego, że pulsowanie kostiumów, mgieł, szminek, pudrów, gestów, palców, głosów i nut było u Mendesa porównywalnie hipnotyczne jak u Fosse’a. Oniemiał, gdyż Mendes, jak Fosse, aby zacząć opowiadać – zszedł na dno opowieści, dno, którym jest zdychanie w tańcu kolosalnym, nieogarnionym.
„Cabaret” dzieje się na progu lat trzydziestych ubiegłego stulecia. Zdycha Republika Weimarska. Podszyty pęczniejącą brunatną ciemnością - zdycha wielki Berlin. Berlin czuje, że nadejście epoki jasnych chłopców Adolfa Hitlera jest tylko kwestią czasu, małego czasu. I Berlin wie, że nic już nie da się z tym zrobić. Nic, poza jednym. Można zdechnąć - na własnych warunkach. Więc wiruje Berlin! Nie istnieją noce, powietrzem jest zapach potu w niezliczonych burdelach, nie ustaje taniec, nie cichnie śpiew, nie wysycha gorzała, nie gasną papierosy. Tysiące restauracji, knajp, kabaretów pulsują bez wytchnienia i są przybytkami, które mają wejście, lecz nie mają wyjścia. I tak Berlin - gra. W swoją grę gra z nieuchronnym, z góry wiedząc, kto wygra. I właśnie taką grą blaknącej jasności z lodowatą czernią jest falująca inscenizacyjna pajęczyna, co ją tak Fosse, jak Mendes, każdy po swojemu, utkali z kostiumów, mgieł, szminek, pudrów, gestów, palców, głosów i nut. Nie serwują nawet najlichszego kłaczka tanich pocieszeń. A nade wszystko - przypominają, że sportretowana przez nich gra jest grą powracającą. Mefistofeliczny uśmiech Joela Graya, hipnotyczne palce Alana Cumminga – te gesty są zbyt ludzkie, by miały być niepowtarzalne. Te gesty kuszą, lecz nie do pieprznej zabawy. One kuszą do pieprznego umierania. A palce Szczepanowskiego?
Mały pan, który teraz, tutaj, siedzi na widowni STU, przez kilka, może kilkanaście minut widzi i słyszy, jak się tamto dno opowieści, tamta gra ostateczna - scena po scenie przeistacza w makatkę teatralną, dobroduszną i wdzięcznie ruchliwą. Widzi i słyszy, jak się kostiumy, dymy, makijaże, gesty i dźwięki zmieniają w odpustowo-operetkowe kostiumiki, makijażyki, geściki i dźwięczki. A wszystko to pastelowe, ciepluchne, grzeczne, do rany przyłóż, w sam raz dla dziewcząt z Nowolipek. Fikają nózie, migają świecidełka, cała sala śpiewa z nami. Miło się to ogląda, przyjemnie się tego słucha, lekko się z tego wychodzi. Słowem – mały pan widzi i słyszy ciemność w czerwonym śliniaku w białe grochy, ciemność, która wie, że po występie dostanie swój ukochany przysmak – ptysia z białą kawusią. Ale to przeistoczenie w sumie nie sprawia bólu małemu panu.
Tutaj, teraz, małego pana nie uwiera ciemność w śliniaku, bo za sprawą kuszenia palców na początku seansu – ciemność w śliniaku niknie przecież pod nieuchronnie gęstniejącym seansem z przeszłości małego pana. Niknie bez stawiania oporu, bez protestów ani pretensji. Taka to ciemność. Kruszeje, aż znika zupełnie. Fotel w Krakowie zmienia się cudownie w fotel w Los Angeles. Uśmiecha się tedy mały pan. Przyszedł na „Cabaret” Krzysztofa Jasińskiego - a obejrzał „Cabaret” Sama Mendesa! I jak tu się nie uśmiechać, skoro dzisiejszy polski teatr posiada aż tak kojące właściwości. Jak tu być ponurym, jeśli pamięć kolejny raz okazuje się być najlepszą szkołą przetrwania.
Paweł Głowacki