"Ruiny kopuły kanopejskiej” lub „Świątynia Diany w Bajach” są niczym pusta w środku czaszka ze zwisającymi tu i ówdzie kępami trawy".
Marguerite Yourcenar "Czarny mózg Piranesiego"
Tutaj, w pokoju na drugim piętrze kamienicy na krakowskim Kazimierzu, tutaj, ale kiedyś – małe, rozwichrzone motki przy oknie. Z cienkiego sznurka, z końskich ogonów, bądź po strzyżeniu - od radosnego fryzjera, radosnego, bo to, co obciął, lepiej przecież, mądrzej jest dać artyście, a nie do kosza wrzucać na zmarnowanie.
Co wiem? Ile wiem? Ten, który przed ostatnią wojną kupił rzeczoną kamienicę na Kazimierzu, nazywał się Simcha Dinter. Z żoną, Biną Dreier, doczekali się ośmiorga dzieci. Nosił brodę zawiłą jak uschnięty krzew lub kosodrzewina, i kapelusz, którego ponoć nigdy nie zdejmował. Dla gminy był figurą wielką, fundamentalną – miał pieczę nad pieniędzmi oraz myśleniem o tajemnicach świata. I tworzył małe koafiury dla dziecięcych zabawek. Do 1 września roku 1939 niewiele dni brakowało, coraz mniej... To wszystko, co wiem.
Tutaj więc, a raczej - bo niby skąd brać pewność - być może tutaj, w pokoju na drugim piętrze, lecz wiele lat wcześniej, przy oknie z widokiem na trójkątny skwer, być może spoczywały w równym rzędzie na rozległym blacie gotowe już włosy dla kruchych, lśniących lalek. Ciemne i jasne, długie i krótkie, proste i kręcone, przylizane lub tapirowane, uczesane na pazia, rozpuszczone, zwinięte w koki barokowe lub koki dyskretne, od święta i na szare dni, słowem - włosy do wyboru, do koloru. Takie zatem filigranowe peruczki dla tycich manekinów z porcelany kiedyś spoczywały pod oknem tym samym, pod którym dziś, na innym stole – album czarno-białych fotografii Bogdana Frymorgena „Kazimierz” leży, otwarty na portrecie kolistego korytarza dawnej rytualnej rzeźni żydowskiej na środku Placu Nowego.
Widok kolistego korytarza bez żywego ducha, jak i inne widoki kruszejącego Kazimierza, wypełniające nową księgę Frymorgena – osiem lat temu tworzyły księgę podobną, bliźniaczą. Tyle tylko, że była ona cicha doskonale - ulepiona z milczenia fotografii. A ta, świeża? „Niniejsze wydanie książki wzbogaciłem słowami”. Zdumiewające wyznanie, niepokojące. I kusi, by zapytać: Dlaczego?
Pod twardymi okładkami w ogromnym, kwadratowym formacie – ponad 80 kredowych stronic, kilkadziesiąt fotografii. Zdychające kamienice. Martwe podwórka, zarastające trawami niczym ruiny świątyń Inków, po których snują się zielone jaszczurki. Próchniejące bramy. Kołatki całe w rdzy. Czarne okna bez śladu twarzy za szarymi szybami. Mury jak spękane ściany bardzo starych gór. Łuszcząca się farba, postrzępione plakaty, płowiejące litery nad od lat zamkniętymi sklepami, śnieg na opuszczonych straganach, ze świetnych kiedyś rowerów – same koła, po nic wiszące na siatce. I wszystko to w tonacjach zimnej sadzy, wiekowej mąki i wielu odcieni zimnej sadzy zmieszanej z wiekową mąką. Widoki godne czarnych pajęczyn na uwieczniających majestatyczne ruiny Rzymu grafikach Piranesiego. Kilkadziesiąt portretów jednego pół-trupa miasta, podobizn łowionych migawką z bardzo bliska lub z daleka. A życie? Ludzie jacyś? Bywają, majaczą, lecz bardziej jak widma, co przyszły z wizytą, widma lub cierpko naśladujące żywych manekiny. Zza rogu spękanego muru wystaje prawa ręka z papierosem i nogi w ciemnych spodniach, jedynie to – jakby czyjejś pamięci nie starczyło już sił na ocalenie drugiej ręki, brzucha, piersi i twarzy. W kawiarni, co mogłaby być scenografią do „Krzeseł” Ionesco, kawiarni zaludnionej pustymi stołami i krzesłami, z których każde jest jak palec – jedna jedyna kobieta w plamistej sukience znieruchomiała pod ścianą całą w omszałych portretach fotograficznych, na których dawno temu zmarli ludzie zdają się istnieć o wiele mniej trupio niż kobieta w plamistej sukience. A kiedy spojrzeć na postać, wędrującą zimą obok spękanego tynku, jest tak, jakby się patrzyło na wędrującą odzież samą, doskonale w środku pustą, otulającą nic.
Po cóż słowa tym prostokątnym bądź kwadratowym, tym czarno-białym śladom? Czegoś brakuje nieruchomym krajobrazom? Pamięć jest niepełna, kiedy jest tylko cicha? Pożegnanie – a tym jest w istocie księga Frymorgena – pożegnanie czynione z palcem na ustach, jak to było w albumie sprzed 8 lat, nie jest pożegnaniem na miarę umierającego miasta? Przy widoku kruszejących kamienic, po murach których być może przebiegają w słoneczne dni zielone jaszczurki, Frymorgen notuje: „Podwórko kamienicy przy ulicy Józefa. Wydeptane ścieżki i szopy zamknięte na kłódki. A między nimi niewidzialni ludzie”. Tuż obok portretu pustego od wieków korytarza zielonych jaszczurek, czytam: „Widzę ich, wychodzących z mieszkań z dobytkiem zebranym w pięć minut. Starców i dzieci. Kobiety i mężczyzn. I te znienawidzone mundury też widzę. Wiem, że nie wywołam tych ludzi w kadrze. Mogę tylko utrwalać ich imiona. Więc wymieniam wszystkie Ryfki i Mośki, Icki, Rachele i Srule. Nie ma was na zdjęciach, ale żyjecie w tych murach”. Tak, nie wywoła się zmarłych w kadrze, lecz da się ich przywołać w języku. Z fotografiami Frymorgena jest jak prawie z każdym zdjęciem dawno znieruchomiałej przeszłości. Złowione w prostokąt stare krzesła, stare korytarze, pokoje, podwórka, schody - czekają na gości. Trzeba tylko zacząć mówić, a przyjdą. Unieruchomione w czerniach i bielach krajobrazy czekają na słowa. Wracają zmarli, wracają jako widma, ale to lepsze, niż nic. Wracają jak wtedy, gdy w kolejną rocznicę wypędzenia Żydów z krakowskiego Kazimierza do getta na krakowskim Podgórzu Frymorgen wyrysował białą kredą na murach i bramach setki ludzkich postaci, dzieci i starców, mężczyzn i kobiet, zakochane par i figury samotnych. Wizyta cieni trwała do godziny deszczu, lecz trwała. I zmarli wracają też jak starcy w „Umarłej klasie” Tadeusza Kantora, starcy z manekinami dzieci, przytwierdzonymi do ramion, manekinami niewiele większymi od tych porcelanowych, którym niewiele miesięcy przed 1 września 1939 roku Simcha Dinter peruczki tworzył być może w tym samym pokoju, w którym przeglądam teraz album Frymorgena, żegnającego się z Kazimierzem. Gdy w roku 1976 Andrzej Wajda filmował „Umarłą klasę”, widmowych starców wyprowadził z ławek szkolnych, ustawionych w piwnicach Pałacu Krzysztofory, i kazał im się w nieskończoność błąkać wąskim, kolistym, na zdjęciu Frymorgena już tylko dla zielonych jaszczurek dobrym, korytarzem rytualnej żydowskiej rzeźni na środku Placu Nowego. Tak, zmarli wracają. Trzeba tylko, patrząc na bezludne krajobrazy, na nieme ślady – opowieść zacząć snuć.
Frymorgen – zaczął. W prologu tym, we Frymorgena taktownym, trochę lękliwym dokładaniu słów do trupich widoków, jest coś z niepowtarzalnych książek W.G.Sebalda, jakieś dalekie, słabe echo Sebalda wehikułów pamięci, tej finezyjnej pajęczyny, tkanej z mrowia obrazkowych śladów czasu przeszłego dokonanego i z nieogarnionych labiryntów zdań, o których ktoś powiedział, że brzmią niczym niespiesznie zasuwające się nad nami wieko. Na dnie albumu „Kazimierz” tkwią też z pewnością słowa, co je Roland Barthes zanotował w „Świetle obrazu” przy zdjęciu uśmiechniętego nad otwartym elementarzem chłopczyka w spodenkach do kolan, obok szkolnej ławki zamarłego niczym porcelanowy manekin lub w „Umarłej klasie” starzec z manekinem chłopca na ramieniu.
„Całkiem możliwe, że Ernest, mały uczeń sfotografowany w 1931 przez Kertésza, jeszcze żyje. Ale gdzie i jak? Oto cała powieść!”
A jeśli już nie żyje? Co wtedy? Niczego to nie zmienia. Powieść wciąż jest cała, ta powieść do wysnucia ze śladów. Z chłopięcego uśmiechu, spodenek do kolan i otwartego na ławce elementarza. Z pustki pokoju na drugim piętrze, gdzie Simcha Dinter tworzył peruczki dla lalek, zanim przyszła ciemność. Albo z tych cichnących dźwięków, co wciąż jeszcze brzęczą w kilku głowach: Ryfka, Mosiek, Icek, Rachela.
Paweł Głowacki