Wspomnienie posługuje się postaciami wynajętymi. Ten podejrzany typ przebiera się za rekruta, aby udawać mojego ojca. Matkę podrabia najwidoczniej dziewczyna uliczna, wujowie są zwyczajnymi szmaciarzami. O księdzu lepiej nie mówić.
Tadeusz Kantor "Zakład wynajmu drogich nieobecnych"
Świeże słowa, oblepiające stare malowidła. Na przykład – esej W.G. Sebalda „Scomber scombrus, czyli makrela pospolita”. Obok tekstu – dwie reprodukcje obrazów Jana Petera Trippa. Makrela w dłoniach, a naprzeciwko niej - inne dłonie, zaciśnięte w pięści. I drugi widok: makrela na talerzu, przed nim - spokojne dłonie, po lewej zaś stronie talerza widelec, po prawej - nóż. Takie dwa kruche obrazy, a obok, w tekście – ani słowa o Trippie, farbach ani kompozycji, nawet najlichszego sygnału, że chodzi o malarską sztukę. Obok obrazów nic, tylko Sebalda intymna opowieść o niegdysiejszym żeglowaniu tropem ławicy makreli. Tylko to dalekie wspomnienie. Ale w nim właśnie, pozornie nic z obrazami nie mającym wspólnego, w intonacji wspomnienia, w jego rytmach, meandrach – tkwi cała głęboka istota dwóch Trippa portretów makreli, cała ich lodowata melancholia. Długo, bardzo długo i bardzo uważnie musiał Sebald wsłuchiwać się w portrety makreli, by nic wprost nie mówiąc o nich - wszystko powiedzieć o ich ciemnej tajemnicy.
Świeże obrazy, krążące wokół starych słów. Choćby „Ulica Krokodyli”, lalkowy film braci Quay, stworzony na kanwie prozy Brunona Schulza. Poza jedną frazą, recytowaną w finale – film milczący, nie brzęczy w nim nawet jedna litera oryginału. Ot, historia wędrówki tyciego manekina przez ciemny labirynt we wnętrzu wielkiego, niepojętego wehikułu pamięci, uruchamianego kroplą ludzkiej śliny. Jak w opowieści Sebalda o makrelach Trippa – w filmie tym, ulepionym z kurzu, rdzy, drutów, śrubek, kół zębatych, mroku i wilgoci, pozornie nic nie ma ze świata akapitów „Ulicy Krokodyli”. Tak. Lecz jest sedno prozy Schulza, jej niespiesznie falująca intonacja, jej smak osobny. Wiele, wiele razy i bardzo troskliwie bracia Quay musieli wsłuchiwać się w zdania „Sklepów cynamonowych” i „Sanatorium Pod Klepsydrą”, by każąc im w filmie milczeć – wszystko powiedzieć o ich naturze, o tej fantastycznie błąkającej się pamięć.
W końcu – Antonio Tabucchi. Świeże słowa, delikatnie otulające słowa stare. Tabucchiego mały tom „Czas szybko się starzeje” – dziewięć drobnych opowieści o stracie, ostatnich pożegnaniach, przeszłości nie do odzyskania, o wspominaniu, które w ostatecznym rachunku zawsze jest bezsilne. Pierwsza z tych drobin to „Krąg”, portret rodzinnego spotkania w rocznicę odejścia jednego z rodzinnych przodków. Chwilę po rocznicy śmierci Wisławy Szymborskiej (w lutym minęło lat siedem) – czytam portret.
„Spytałam go o tamte czasy, kiedy byliśmy jeszcze tacy młodzi, naiwni, zapalczywi, głupi, niegotowi. Trochę z tego zostało, z wyjątkiem młodości – odpowiedział”. Tymi zdaniami, starymi, cudzymi zdaniami, Tabucchi otwiera „Krąg” - każe je wygłosić Wolfgangowi, jegomościowi omszałemu. Po słowie „odpowiedział” – pozwala mu zamilknąć, wytrzeć łzę z rzęsy, poluzować muszkę w niewiarygodnie pomarańczowym kolorze, ochłonąć minutę, w czoło się puknąć i w końcu rzec kruszejącym głosem: „Proszę, wybaczcie, proszę, wybaczcie, zapomniałem, wiersz nosi tytuł Stary profesor, napisała go wielka polska poetka, Wisława Szymborska”. Po czym wraca Wolfgang do poezji, pochyla głowę nad zadrukowaną kartką i czyta frazy ze środka wiersza. „Spytałam go o zdjęcie, to w ramkach, na biurku. Byli, minęli. Brat, kuzyn, bratowa, żona, córeczka na kolanach żony, kot na rękach córeczki, i kwitnąca czereśnia, a nad tą czereśnią niezidentyfikowany ptaszek latający – odpowiedział”.
Początek „Kręgu” Tabucchiego jest idealną kalką początku „Starego profesora” Szymborskiej. Moment później jest jeszcze jedna identyczność, a dalej już tylko świeże słowa Tabucchiego otulają wszystkie słowa wiersza, których nie słychać, gdyż wsunięte są w ciszę, jak słowa Schulza w filmie braci Quay. Dalej, na 12 stronach bardzo małego formatu, jest już tylko pulsowanie pamięci kobiety siedzącej z boku żałobnego, wspomnieniowego spotkania w domu nad Jeziorem Genewskim. Pulsowanie podobne do tego w wierszu Szymborskiej - pulsowanie-echo, tyle że dziejące się w innych słowach, innych zdaniach. W zdaniach gigantycznych.
Słowne konstrukcje Tabucchiego - bywa, że jedna fraza idzie przez więcej niż pół strony - są niczym snute przez narratora piętrowe labirynty, w których wciąż uchylają się gramatyczne furtki, będące w istocie furtkami pamięci, i brzmieć w szparach tych zaczynają głosy z przeszłości, nie będące brzmieniami narratora - głównie głos kobiety siedzącej z boku i próbującej przywołać epoki dokonane: dawno zamarłe gesty bliskich, odległe twarze, tak kiedyś kochane, już nie do odzyskania krajobrazy, strzępy dzieciństwa, tamte barwy, smaki, kształty. Nie ma co wchodzić w szczegóły, nie ma sensu szkicowanie rodzinnych koligacji, które majaczą pod falującymi zdaniami. To wszystko są jakości drugo, trzeciorzędne. Pierwszorzędne jest falowanie słów, będące pulsowaniem pamięci zawsze ułomnej. Pierwszorzędna jest odpowiedź, jakiej Tabucchi intonacją „Kręgu” udziela intonacji „Starego profesora” Szymborskiej.
Tu i tam – w prozie i w wierszu - szczypta melancholijnej zgody, że powrotów nie ma, są tylko znikliwe złudzenia, że się wraca. Odrobina lęku, lecz cienkiego, jasnego, nawet uśmiechniętego, lęku, że tak niewiele pozostało. Jeśli westchnienia, to tylko spokojne. Jak łza, to tycia, nie zaszkodzi białej chusteczce. I ta sama, co u Szymborskiej - wprost nie wypowiedziana, a przecież mocna na dnie słów - mądrość u Tabucchiego, ta sama łagodna pewność, że nic już nie da się zrobić z utratą, nic prócz zapełnienia pustego krzesła słowami pytań i odpowiedzi, jak w „Starym profesorze”, bądź jak w „Kręgu” - słowami opowieści przezroczystego narratora.
Tu i tam – u prozaika i u poetki – ta sama na dnie zdań ciepła szarość i bliźniaczo bezlitosny brak tanich pocieszeń. A bezradność kobiety siedzącej z boku jest niczym odbicie bezradności starego profesora w lustrze lekko pofałdowanym, przyprószonym kilkoma gramami popiołu. A wszystko dlatego, że Tabucchi długo, bardzo długo i uważnie wsłuchiwał się w intonację wiersza, zanim ulepił na jego sednie własną opowieść, słowa poetki ostrożnie odsuwając na bok.
Z okazji rocznicy śmierci poetki kartkuję więc opowieść o kobiecie siedzącej z boku i błąkającej się po przeszłości. Mam pewność, że gdyby Szymborska nagrała swą głośną lekturę „Kręgu” – usłyszałbym to samo brzmienie, które łowię, gdy puszczam nagranie głosu Szymborskiej, czytającej „Starego profesora”. Identyczność ta byłaby nieuchronna, gdyż Tabucchi, układając "Krąg", był w istocie wielkim reżyserem teatralnym, tylko o tym nie wiedział. Tak jak wielkim reżyserem teatralnym, nic o tym nie wiedząc, był też Sebald, gdy pisał esej o dwóch portretach makreli. Esej, którego Tripp nie musiał malować po przeczytaniu, gdyż namalował go, i to dwukrotnie, zanim Sebald esej ułożył.
Paweł Głowacki