Król jest nagi. Ale pod jakimiż wspaniałymi szatami!
Stanisław Jerzy Lec "Myśli nieuczesane"
"Przypominam to sobie czy wyobrażam?", waha się Eugène Ionesco na trzeciej stronie wydanego chwilę temu przez Agorę dziennika "Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy".
Zanim w "Krzesłach" Ionesco przyjdą goście, którzy naprawdę nie przychodzą, Stary, lat 95, i o rok młodsza Stara grają z sobą w odzyskiwanie przeszłości. Nie pierwszy raz. Ona: "Opowiedz mi historię, wiesz, tę historię: wtedyśmy jech..." On, znudzony śmiertelnie: "Znowu?... Siedemdziesiąt pięć lat, odkądśmy się pobrali, co wieczór, dosłownie co wieczór, każesz mi opowiadać tę sama historię, każesz mi udawać te same osoby, te same miesiące... zawsze to samo... mówmy o czymś innym..." Nie bawiąc się w detale lat przechodnich i nieprzechodnich – rachuję i wychodzi, że grali już 27375 razy. Sporo. Mogli by zagrać w coś innego, o czymś innym mówić, czekając - lecz nie ma już nic innego. Pozostało im tylko to, co było. Znów tedy grają w coś na podobieństwo "Chińczyka". Tyle że pionki są prawie nie do uchwycenia, jakby z powietrza, plansza wyblakła tak, że ścieżek nie widać, a kostka jest zupełnie ślepa – na żadnej z sześciu szarych ścian nawet cienia kropki. Błąkają się więc Staruszkowie. Gdzie była ta wioska?... Jak się tam szło?... Którędy?... I szło się tam przez ogród?... To było daleko?... Nic prócz piosenki... Piosenki?... Śnieg?... "Chińczyk" pamięci jest "Chińczykiem" wahania. Lecz cóż począć. Poza tym - wahanie to więcej niż nic. No i są jeszcze słowa. Staruszkowie mają już tylko przeszłość - mają ją o tyle, o ile słowa pozwolą, by wróciła na chwilę. Gdy Stary boleje nad swoim brakiem łatwości w mówieniu, Stara pociesza go. "Łatwość przychodzi, kiedy się zaczyna, to tak jak z życiem i ze śmiercią... Trzeba się tylko zdecydować. Mówiąc, odnajduje się pojęcia, słowa, a potem nas samych w naszych własnych słowach i miasto, i ogród – może odnajduje się wszystko, nie jest się już sierotą".
To pocieszenie Starej jest sednem dziennika "Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy". Kiedy powstały "Krzesła"? W którym roku Ionesco wydał dziennik? Nieistotne. Chronologia nie gra roli. W "Chińczyka" pamięci Stary i Stara grają zawsze - teraz. Niepokojący, piękny tytuł ma dziennik. Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy... Czyli – czas jaki właściwie? Który? Nie ma, prawie nie ma w dzienniku nazw dni tygodnia ani imion miesięcy. Pierwsza roczna data – 1967 – zjawia się dopiero na stronie 27, lecz to przyszpilenie do kalendarza, jak i nieliczne dalsze przyszpilenia, niewiele znaczy, niewiele wyjaśnia, zgoła nic. Małe akapity, strzępy prawie, zaludniające strony dziennika, który jest Ionesco grą z samym sobą w "Chińczyka", są zupełnie gołe. Między strzępami - jedynie czarne, tycie gwiazdki. Ionesco łowi przeszłość, próbuje wrócić. Niegdysiejsze fakty, stare słowa i gesty, zamarłe widoki, dźwięki, smaki, cała przepadła na amen realność... Ojciec, jego potworna osobowość, świetliste, iście rajskie dzieciństwo u boku matki we Francji, młodość kiepska, wreszcie ciemna epoka wojny i czas po niej... To wszystko jest istotne w każdej kronice przeszłości, bo należy dociekać, jak było naprawdę. Tak. Tylko kto lub co zaświadczy ostatecznie, że wspomnienie nie kłamie?
"Jak z tą prawdziwością?", pyta Miron Białoszewski w "Szumach, zlepach, ciągach". I daje odpowiedź jedyną możliwą, nie do ominięcia. "Trzeba brać przykład ze szmaragdu, który hrabina podbiła zieloną bibułką, żeby się wydawał prawdziwszy".
W środku dziennika Ionesco wyznaje nagle: "Mam zamiar zmienić ton i sposób pisania. Będę unikał pisania w stanie nadmiernej irytacji czy wyczerpania. Jeśli pisać, to zwięźle, notować tylko konkrety. Jak najmniej namiętności". Zacne to jest postanowienie, zacnie pokorne wobec przeszłości. Lecz co ono znaczy rzeczywiście? Że przeszłość istnieje, czyli wraca, o ile się o niej mówi, i odzyskana na chwilę - zawsze jest jedynie taka, jaką intonacją ją przywołujemy, a każdy ma intonację nieusuwalną, gdyż jest, jaki jest. Ionesco nie ma złudzeń. Nie będzie obcej, parcianej zwięzłości: "Nie uda mi się pisać bez namiętności, bez trudu i bez bólu". Na reszcie stronic dziennika będzie więc, co było wcześniej. Będzie co parę zdań nicowane znakami zapytania migotanie kruchych akapitów, przywodzących na myśl błyski haiku. Będą drobiny przeszłości Ionesco na bibułce słów Ionesco. Można inaczej powiedzieć. Do końca tomu będzie teatr, a raczej szkic jakiejś kolosalnej inscenizacji.
"Szukam w pamięci pierwszych obrazów ojca. Widzę ciemne barwy. Myślę, że miałem wtedy dwa lata. Jedziemy pociągiem. Mama jest tuż obok, ma wielkim kok. Ojciec siedzi naprzeciwko, przy oknie. Nie widzę jego twarzy, tylko ramiona i marynarkę. Nagle – tunel. Krzyczę".
Tak Ionesco zaczyna dziennik. Czy drobina ta nie brzmi niczym wstępny, jeszcze pełen miejsc pustych, dziur i niepewności, szkic reżysera, na razie tylko na kartce zaludniającego scenę samotnymi kawałkami scenografii, kostiumów, gestów i dźwięków? Czy nie przypomina to didaskaliów sztuki teatralnej, opowiadającej o próbie powrotu? Już wiecie, jak pulsują wszystkie strony tomu "Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy", którego czasem jest nieruchomy czas słów, gdzie przeszłość i teraźniejszość nicują się wzajem, będąc tylko i aż formami czasowników. To fantastyczne pulsowanie przeszłości Ionesco cztery razy przeistacza w pulsowanie fikcji zupełnej. Bibułka słów cztery razy przyjmuje kształt czterech "Bajek dla dzieci poniżej trzech lat", nad którymi nie da się nie pomyśleć o kroku następnym – o innych, pamiętnych, kolosalnych bajkach Ionesco. O "Krzesłach", "Mordercy nie do wynajęcia", "Kubusiu, czyli Uległości", "Przyszłości w jaju" i całej reszcie scenicznych cudów, które inaczej, zupełnie inaczej smakują, kiedy się wróci do nich po lekturze dziennika Ionesco. Są delikatniejsze, bardzo miękkie, umykające jednoznacznościom i jakby chcące o czymś odległym uporczywie pamiętać. I wreszcie są daleko od fatalnego, zimnego, geometrycznego słówka "Absurd", przez Jana Kotta zrównanego z mdłym popcornem, bezmyślnie żartym w kinie na westernach, daleko od tego słówka, którym się rzeczone cuda przez lata nachalnie petryfikowało, zmieniało w jajcarskie, rechotliwe gadżety teatralne.
Dawno temu więc, w pociągu, bądź też, co na jedno wychodzi, w pierwszym akapicie dziennika "Teraźniejszy przeszły, przeszły teraźniejszy" - ojciec Ionesco jeszcze nie ma twarzy, bo wiele lat po tamtej podróży Ionesco jeszcze nie ma słów do ulepienia jego twarz. Ma za to słowa "Ramiona" i "Marynarka" – więc ojciec jest, niepełny, lecz żywy przez moment. Twarz zjawi się w języku później. Inne twarze, gesty, dłonie, kroki, rzeczy, kolory, zapachy, światła i... Wszystko. Do końca opowieści wszystko zjawia się w dzienniku, o ile znajdą się słowa. Wszystko wróci, jeśli usłyszy swoje imię.
W "Krzesłach" język jeszcze nie opuścił Staruszków, słowa trwają wciąż. Na przykład: "Futro" i "Pani". "Futro może pani powiesić tutaj", rzeknie Stary, otwierając drzwi. I to jedno zdanie wystarcza, by wszedł pierwszy gość – Pani w futrze. Gość, którego naprawdę nie ma, bo jest przezroczysty jak reszta widm, przybywających z przeszłości. Wszyscy dzwoniący u drzwi są powietrzem, lecz istnieją przez chwilę, gdyż Staruszkowie lepią ich ze słów. Starego i Starą raduje, szalenie raduje ten drugi "Chińczyk", jakżeż udany! I są zaszczyceni, kiedy wciąż nowe krzesła ustawiają w swojej wielkiej niczym przeszłość komnacie, wciąż otwierają nowym gościom drzwi i widzą, jak grudy powietrza kłaniają się im w progu uniżenie, suną niespiesznie przez powietrze i niezauważalnie, bezszelestnie siadają na pustych krzesłach, nie niwelując pustki. Siadają i nic nie mówiąc – rozmawiają ze Staruszkami o życiu. Tylko z nimi, bo któż inny mógłby usłyszeć widma, jeśli nie Staruszkowie, którzy sobie widma opowiadają chwilę przed własną śmiercią?
Paweł Głowacki