Jakżeż w porównaniu z zimną nienawiścią Swifta wydaje się dobroduszny i łagodny Wolter.
Jan Kott
Jak ona wrzeszczała! Boże jedyny! Wniebogłosy w potędze piątej! I to przez bite pięć minut, jeśli nie dłużej! Wyła tak gigantycznie, że legendarny herold wojsk greckich Stentor, co w „Iliadzie” Homera „miedzianym głosem grzmiał jak pięćdziesięciu ludzi”, upokorzony potęgą jej nieziemsko miedzianej grdyki – zamilkł na wieki wieków! Ciskający gromy bohaterowie romantyczni, choćby Konrad w Wielkiej Improwizacji lub Kordian na szczycie Mont Blanc, to przy niej tycie kotki miauczące nad pustą miseczką! Gdyby farby olejne miały gardła – dokładnie tak, jak ona, brzmiałaby na płótnie Jana Matejki pobladła z wściekłości pierś Rejtana! I raczej nikt by się na widowni Sceny Kameralnej Narodowego Starego Teatru nie zdziwił, gdyby rozgrzana niczym martenowski piec tętnica rozpruła tuż przy jabłku Adama skórę wyjącej aktorki, pofrunęła do rzędu pierwszego i oplótłszy szyję gapia – rozpoczęła powolne zabijanie w stylu boa dusiciela! !... No proszę, kolejnym obrazkiem chciałem sportretować wściekle wyjący monolog oszalałej niewiasty, dyszącej i potem zlanej, monolog, którym Paweł Miśkiewicz zamyka pierwszy akt wyreżyserowanych przez siebie "Podróży Guliwera" Jonathana Swifta – a tu wykrzyknik na początek obrazka wskoczył nagle, zamiast poczekać na koniec. Wskoczył, a za nim przyszło pytanie. Kto wskaże w opowieści Swifta choć jedno miejsce, w którym postawiony wykrzyknik nie wyglądałby kretyńsko, jak ciało doskonale obce, do fraz Swifta pasujące niczym śliniak w grochy do tygrysa?
Nie dziwota, że romantycy ramionami wzruszali nad „Podróżami Guliwera”. Nie ma w nich cienia sentymentalizmu, żadnej powłóczystej melancholii, najlichszego śladu mgły, frenezji, krzyków, jęków, oczu w niebo wzniesionych, westchnień, lirycznych ozdobników, powłóczystych stepów ani innych księżyców nad samotnymi ruinami. Ci, którzy mają zdrowe uszy, od wieków to samo powtarzają. Genialne szyderstwo „Guliwera...”, które na ludzkości nie zostawia jednej suchej nici, ma w sobie surowość intonacji Kartezjusza i godną Balzaca lub Defoe laboratoryjną uważność dla detalu każdego. Zdania Swifta są fantastycznie postne, jak by ręką donikąd nie spieszącego się geometry narysowane na milimetrowym papierze, skonstruowane z precyzyjnych kresek i nieomylnych elips spokoju, jasności i chłodu. Nawet mniej niż chłodu. Akapity Swifta to jest zimno czyste. Wspaniałe zimno przezroczystej kry, płynące powoli, bardzo powoli, może nawet sennie, a na pewno metodycznie, bezlitośnie, tak, aby bezbłędnie trafić w najczulsze, najwstydliwsze, najgłupsze punkty świata całego. A co z rechotem, śmichami-chichami, kabaretem, zabawą dla gawiedzi? Co z poetycznością dla pensjonarek? „Uparcie opierał się wszelkim tendencjom do śmiechu”, rzekł o Swifcie Samuel Johnson. I dodał: „Ten łajdak nigdy nie zaryzykuje metafory!”.
Owszem, „Guliwer...” to jest też zestaw tysiąca cudactw nie z tej ziemi. Kraina rządzona przez konie, ludzie wielkości myszy, ludzie jak góry, naukowcy poważnie szukający promieni światła w ogórkach, plemiona skazane na nieśmiertelność oraz te, co gotowe się wzajem powyrzynać z powodu kontrowersji, z którego mianowicie końca, cieńszego czy grubszego, rozpoczynać zjadanie jajka... Nie, nie wyrecytuję cudactw wszystkich. Ale też nie one same są fundamentalne. Nie one, jako takie, kłują najmocniej swą jadowitą groteskowością. Rzecz w tym, iż w istocie to nie wyssane przez Swifta z palca, nieistniejące, dalekie wyspy są ojczyzną cudactw. Rodzinną krainą cudactw jest intonacyjne zimno Swifta. Dobrze wiedział, że im bardziej barokowy sposób wyprowadzania szyderczego ciosu, im głębiej cios utopiony jest w pocie, wrzasku, pisku oraz innych lepkich namiętnościach – tym cios słabszy. Jak by znał porzekadło o krowim ryku i mleku. Dlatego dbał o spokojną krę. Skąd więc wzięło się u Miśkiewicza pięciominutowe, romantyczno-homeryczno-rejtanowskie wycie w finale aktu I? Skąd ten spocony wykrzyknik Eiffla?
Gdyby szło jedynie o fatalność pięciu wyjących minut, można by machnąć ręką, w końcu cały seans Miśkiewicza pląsa chodzonego przez długie jak wieczność trzy godziny. Wykrzykników jest jednak las gęsty, nieprzebyty. Małe, duże, średniej wielkości, a każdy nieustępliwy. Bór wykrzykników, a obok inne barokowości. Oto dziesięć aktorek w męskich perukach z epoki i epokowym męskim przyodziewku. Na żerdziach w kącie sceny przycupnęły niczym kury na grzędzie, albo i na jajkach. Tak się zaczynają „Przygody Guliwera” w Starym Teatrze. Wysiadywanie? Owszem. Po minucie jasne jest, że tutaj nikt niczego nie zagra, gdyż nie o granie ról chodzić będzie, a o coś zupełnie innego.
Są więc aktorki przez trzy godziny lektorami, można by nawet rzec: dwunożnymi głośnikami. Po prostu... podają tekst? Czy tylko to? Nawiasem mówiąc, byłoby dla wszystkich lżej, gdyby Miśkiewicz po prostu rozdał widzom egzemplarze prozy Swifta i do domu ich zwolnił, lecz mniejsza z tym. Gorzej, że niewiasty jednak nie poprzestają na podawaniu tekstu, one go - ogrywają. To znaczy – Swifta uatrakcyjniają na wiwat. Kraszą recytowane zdania geścikami malowniczymi, dziesiątkami min, kroplami potu, krzykami i szeptami, zapatrzeniami, jakimś tańcowaniem, jakimś czołganiem się, ponurością i fikuśnością, arabeskami intonacji tyleż falującej niepoczytalnie, co miotającej się od łzawej liryczności, po spiżową tragiczność, w środku zaś trwa mruczando jednoosobowe bądź w podgrupach. Ogrywają tak słowa, żeby było atrakcyjniej dla ucha, zaś żeby było atrakcyjniej dla oka – Miśkiewicz wyświetla tajemnicze filmy.
Oto samochody jadą wiek temu przez Saharę, więc kierowcy na postojach podziwiają ludowe tańce czarnoskórych tubylców. Oto ciemny koń galopuje w miejscu, po chwili zaś łypie na nas z ekranu monstrualne końskie oko. I oto na sunących nad sceną filmowych szlaczkach, podobnych do tych w zeszytach pierwszoklasistów, widać te same, co na scenie, aktorki, tylko że przebrane za afrykańskich wodzów lub za żony afrykańskich wodzów oraz pląsające dzielnie z dzidami w garściach wśród paproci, najwyraźniej wyciętych z zielonej bibuły. Coś jeszcze? Jeszcze monstrualna dłoń z tektury się zjawia, wjeżdża sztuczny koń bez głowy, za to na kółkach, a także kilkadziesiąt figurek ludzkich, każda wysokości mniej więcej 30 cm, wiruje niespiesznie na obrotowej scenie. I jeszcze kapela gra sobie na żywo - flet piccolo, flet kontrabasowy, wiolonczela oraz harfa. Gra, albo i nie gra, to zależy nie wiadomo od czego ani od kogo.
Słowem – kra Swifta topnieje. Po pierwszych dziesięciu minutach... Po jakich dziesięciu, co mówię?! Po pięciu minutach trwania tej Miśkiewicza w istocie dobrodusznej, rozciamkanej, rozsypanej, rozmydlonej, ciepluchnej inscenizacji – nie ma już śladu kry. Czyli – nie ma Swifta. Co zatem jest? Ciekły wyrób swiftopodobny. Wyrób o tym, że świat jest mianowicie a fe, człowiek natomiast – bardzo be. Jedno i drugie z wykrzyknikiem, rzecz jasna.
Paweł Głowacki